poniedziałek, 31 grudnia 2012

Gomułka upija się w Sylwestra


Na Sylwestra i Nowy Rok polecam kosmiczny wręcz monolog Józefa Trąby z „Tysiąca spokojnych miast” Jerzego Pilcha.

 „Go­mułka upija się wyłącznie w sylwestra. Doprawdy, nie jest mi znany przejaw gorszego smaku. Mało te­go. On w tego sylwestra upija się z wyjątkowo odra­żającą metodycznością. Około mianowicie dwudzie­stej pierwszej pojawia się w sali balowej (przeważnie w Pałacu Kultury i Nauki, jeśli jest to „Bal ludu pra­cującego”, albo też w auli Politechniki Warszawskiej, jeśli jest to „Bal mieszkańców stolicy”), zasiada za sto­łem prezydialnym i do północy nie rusza się z miej­sca. Z upodobaniem, w charakterystyczny sposób przekrzywiając głowę, przygląda się absolutnie, rzecz jasna, spontanicznej zabawie, popija umiarkowanie jeden, dwa kieliszki, nie tańczy.

 Kiedy natomiast wy­bija północ, budzi się w nim zwierz. Nie od razu wprawdzie, bo wpierw wstaje i wygłasza toast no­woroczny: „Towarzysze i Towarzyszki, Obywatele i Obywatelki, Ludu pracujący, mijający rok był ro­kiem wytężonej pracy oraz dalszego doskonalenia postępu gospodarczego...” Wygłosiwszy wszakże to­ast, pierwszy sekretarz natychmiast rusza do boju, zaczyna łakomie pić dalej i wielkimi krokami oddaje się sztuce tańca, prawi komplementy, aktywnie uczestni­czy w chóralnym odśpiewywaniu pieśni proletariac­kich i w stanie absolutnej demencji alkoholowej koń­czy zabawę koło szóstej rano”.

Czego i wszystkim życzę. Oczywiście nie demencji alkoholowej, ale skończenia zabawy o szóstej rano. Sam leżę chory, więc Sylwestra spędzę nie tańcząc (może to i dobrze), ale czytając Akunina. „Pelagia i czerwony kogut”, jak nie znacie,  to przeczytajcie.

Pana Trąbę w 2007 r. zielonogórskim spektaklu „Zabijanie Gomułki” (świetna adaptacja Roberta Urbańskiego wg „Tysiąca spokojnych miast” Pilcha) zagrał absolutnie genialnie Zbyszek Waleryś, jeden z wielkich polskich aktorów,  o których niewiele wiemy,  bo nie gra w serialach i nie mieszka w Warszawie. On nie grał Trąby, on BYŁ Trąbą. I z tego powodu – i kilku innych – zamierzam przenieść ten spektakl do teatru w Legnicy. Nigdy dotąd tego nie robiłem, ale teraz po prostu muszę. Dobrego Nowego Roku życzę, bez jakichś fajerwerków, ale żeby było normalnie.

 

 

 

 

środa, 26 grudnia 2012

40 spektakli (4)


Z okazji 40. wyreżyserowanego spektaklu zrobiłem sobie w prezencie zestawienie, bo jak sam sobie nie zrobię, to nikt go nie zrobi…

31. OTELLO  wg Williama Szekspira
Teatr im. H. Modrzejewskiej, Legnica, premiera: 10 sierpnia 2006  r.

32. ZABIJANIE GOMUŁKI wg „Tysiąca spokojnych miast” Jerzego Pilcha
Lubuski Teatr im. L. Kruczkowskiego,  Zielona Góra, premiera:  21 kwietnia 2007 r.

33. ŁEMKO  Roberta Urbańskiego
Teatr im. H. Modrzejewskiej, Legnica , premiera: 13 września  2007 r.  
34. PALĘ ROSJĘ –  OPOWIEŚĆ SYBERYJSKA Krzysztofa Kopki
Teatr im. H. Modrzejewskiej, Legnica, premiera 17 września  2009 r.

35. ZAPACH ŻUŻLA Iwony Kusiak
Teatr im. J. Osterwy, Gorzów Wielkopolski, premiera  23 kwietnia 2010 r.

36. KSIĘŻNA D’AMALFI Johna Webstera
Teatr  Studio im. St. I. Witkiewicza,  Warszawa, premiera 25 września 2010 r. r.

37. KOCHANKOWIE Z WERONY na motywach „Romeo i Julii” Williama Szekspira
Teatr im. H. Modrzejewskiej, Legnica, premiera 6 maja 2011 r.

38. ORKIESTRA Krzysztofa Kopki
Teatr im. H. Modrzejewskiej, Legnica, premiera 22 września 2011 r.

39. MARSZ POLONIA wg Jerzego Pilcha
Teatr Powszechny, Łódź, premiera 21 stycznia 2012 r. 

40. KOKOLOBOLO,  CZYLI OPOIWEŚĆ O PRZYPADKACH ŚLEPEGO MAKSA I SZAI MAGNATA
Teatr Nowy im. K. Dejmka, Łódź, premiera: 22 września 2012 r.

 

 

 

 
 

 

wtorek, 25 grudnia 2012

40 spektakli (3)


Z okazji 40. wyreżyserowanego spektaklu zrobiłem sobie w prezencie zestawienie, bo jak sam sobie nie zrobię, to nikt go nie zrobi…
 
21. MERSI, CZYLI PRZYPADKI SZYPOWA wg Bułata Okudżawy
Teatr im. H. Modrzejewskiej, Legnica, premiera: 8 października 2002  r.

22. WSCHODY I ZACHODY MIASTA Roberta Urbańskiego
Teatr im. H. Modrzejewskiej, Legnica, premiera: 15 marca  2003 r.
23. BOCZNICA Roberta Urbańskiego
Teatr im. H. Modrzejewskiej, Legnica , premiera: 20 października  2003 r.  
24. RYSZARD III Williama Szekspira
Teatr  Polski im. H. Konieczki, Bydgoszcz, premiera: 17 stycznia 2004 r.

25. SZAWEŁ Roberta Urbańskiego
Teatr im. H. Modrzejewskiej, Legnica, premiera 8 kwietnia 2004 r.

26. PORTOWA OPOWIEŚĆ wg Williama Szekspira  (współpraca reżyserska)
Teatr im. H. Modrzejewskiej, Legnica, premiera 15 maja 2004 r.

27. ZAMACH NA CESARZA Roberta Urbańskiego (widowisko plenerowe)
Teatr im. H. Modrzejewskiej, Legnica, premiera 6 czerwca 2004 r.

28. POMNIK WDZIĘCZNOŚCI wg Bronisława Freidenberga (opieka reżyserska)
Teatr im. H. Modrzejewskiej, Legnica, premiera 31 grudnia 2004 r.

29. OPERACJA „DUNAJ”  Roberta Urbańskiego
Teatr im. H. Modrzejewskiej, Legnica, premiera 25 luty 2005 r.

30. DRAMACIK Krzysztofa  Kopki
Teatr Powszechny, Łódź, premiera 27 marca 2005r.  

C.D.N.

poniedziałek, 24 grudnia 2012

40 spektakli (2)


Z okazji 40. wyreżyserowanego spektaklu zrobiłem sobie w prezencie zestawienie, bo jak sam sobie nie zrobię, to nikt go nie zrobi…
11.ZŁY wg Leopolda Tyrmanda
Centrum Sztuki – Teatr Dramatyczny, Legnica.  premiera: 5 maja 1996 r.

12. DON KICHOT ULECZONY Krzysztofa Kopki wg Miguela de Cervantesa
Centrum Sztuki – Teatr Dramatyczny, Legnica, premiera: 9 lutego 1997 r.

13. AXUR, KRÓL ORMUS Wojciecha Bogusławskiego
Centrum Sztuki – Teatr Dramatyczny, Legnica, premiera: 23 listopada 1997 r.

14. KORIOLAN Williama Szekspira (inscenizacja) 
Centrum Sztuki – Teatr Dramatyczny, premiera: 4 października 1998 r.

15. MODJESKA wg Kazimierza Brauna
Centrum Sztuki – Teatr Dramatyczny, Legnica, premiera:  27 marca 1999 r.

16. LARRY THOMPSON – DRAMAT PEWNEJ MŁODOŚCI  Dusana Kovacevica (inscenizacja)
Teatr im. H. Modrzejewskiej, Legnica, premiera: 6 listopada 1999  r.

17. BALLADA O ZAKACZAWIU Macieja Kowalewskiego, Krzysztofa Kopki i Jacka Głomba
Teatr im. H. Modrzejewskiej, Legnica, premiera: 7 października 2000 r.

18. HAMLET, KSIĄŻĘ DANII Williama Szekspira (inscenizacja)
Teatr im. H. Modrzejewskiej, Legnica , premiera: 23 kwietnia  2001 r.  

19. DAWNO TEMU POD LEGNICĄ (widowisko plenerowe)
Teatr im. H. Modrzejewskiej, Legnica, premiera: 2 czerwca 2001 r.

20. OBYWATEL M – HISTORYJA Macieja Kowalewskiego
Teatr im. H. Modrzejewskiej, Legnica, premiera 6 kwietnia 2002 r.

 C.D.N.

 

niedziela, 23 grudnia 2012

40 spektakli (1)


Z okazji 40. wyreżyserowanego spektaklu zrobiłem sobie w prezencie zestawienie, bo jak sam sobie nie zrobię, to nikt go nie zrobi…

1.MIASTO wg Jana Bielatowicza (scenariusz i reżyseria)
Teatr im. L. Solskiego, Tarnów, premiera:  30 maja 1992 r.

2. CZEKAJĄC NA DON KICHOTA wg. Miguela de Cervantesa (scenariusz i reżyseria)
Teatr Arka, Wrocław, premiera: 10 listopada 1992 r.

3. AMERYKA…TO JEST R.A.J. Dariusza Sosińskiego (opieka reżyserska)
Centrum Sztuki – Teatr Dramatyczny, Legnica.  premiera: 8 stycznia 1993 r.

4 MIMIKA wg Wojciecha Bogusławskiego (scenariusz i reżyseria)
Centrum Sztuki – Teatr Dramatyczny, Legnica, premiera 14 marca 1993 r.

5. JA JESTEM ŻYD Z WESELA Romana Brandstaettera (opieka reżyserska)
Centrum Sztuki – Teatr Dramatyczny, Legnica, premiera: 24  września 1994 r.

6. ZDJĘCIA PRÓBNE wg „Dzwonów” Giennadija Mamlina
Teatr im. J. Kochanowskiego, Opole, premiera: 8 października 1994 r.

7. TRZEJ MUSZKIETEROWIE Rogera Planchona wg Aleksandra Dumasa
Centrum Sztuki – Teatr Dramatyczny, Legnica, premiera:  22 stycznia 1995 r.

8. PASJA Mieczysława Abramowicza
Centrum Sztuki – Teatr Dramatyczny, Legnica, premiera: 14 kwietnia 1995 r.

9. TRZEJ MUSZKIETEROWIE  wg Aleksandra Dumasa (widowisko plenerowe)
Centrum Sztuki – Teatr Dramatyczny, Legnica, premiera: 26 maja 1995 r.

10. PORTRET DORIANA GRAYA Oscara Wilde
Centrum Sztuki – Teatr Dramatyczny, Legnica, premiera: 30 grudnia 1995 r.  

 C.D.N.

 

wtorek, 18 grudnia 2012

Jak zostałem kibicem Arsenalu?

Nick Hornby w swej znakomitej książce „Futbolowa gorączka” (Wydawnictwo Zysk, Poznań, 2012) opisuje jak został kibicem piłki nożnej : „Zakochałem się w piłce nożnej, tak, jak później zakochiwałem się w kobietach, nagle, niewytłumaczalnie, bezkrytycznie, nie myśląc o bólu i kłopotach, jakie będą temu towarzyszyły” . Opowiadając jak ojciec,  cokolwiek przypadkowo, wziął go na mecz Arsenalu Londyn ze Stoke City (14 września 1969 r.) kończy:  „To właśnie tamto popołudnie zdecydowało – nie było żadnych przeciągających się zalotów, to fatalne zauroczenie już się dokonało, zdążyłem się zakochać w drużynie, która wygrała ze Stoke 1-0 dzięki rzutowi karnemu".

Ja nie wiem,  czemu zostałem kibicem Arsenalu.  
Kiedyś, w innym życiu, kibicowałem mocno lokalnej Tarnovii, o której jeszcze latach 70-tych opowiadano,  jak to 1948 r. grała w I lidze, a jej obrońca Antoni Barwiński, grał nawet w reprezentacji Polski. Pana Antoniego pamiętam jeszcze, jako kibica, z trybuny, jak powtarzał  komentując wyczyny kolegów piłkarzy: „Panie, nie tak, no nie tak!”. Na stadion , położony tuż przy dworcu kolejowym,   miałem  z domu rzut beretem, był nawet taki czas, kiedy z zupełnego bliska, w szatni i na odprawach meczowych, przyglądałem się pracy ówczesnego trenera  Tarnovii, Andrzeja Horby. Nie wiem jak to się stało, ale trener zgodził się, żeby chodził za nim krok w krok. To był sezon 1978/79, miałem wtedy 15 lat, a pan Andrzej to był KTOŚ:  człowiek z piłkarskim życiorysem niebywałym,  przepisuję z kwitów o historii Wisły Kraków: urodził się w 1944 roku, zaczynał jako dziewięciolatek w Kablu Kraków, potem najlepsze lata (a konkretnie sześć, 1960-66) spędził w Wiśle Kraków, następna była Unia Tarnów, Wisła Chicago (!), Tarnovia i w potem znów wyjazd w świat: Falcons Toronto, London City i Croatia… Jako trener do Tarnovii trafił na sezon i to fatalny sezon, bo dzięki jakimś kumoterskim działaczom PZPN nasz klub trafił wtedy do okręgowej ligi śląskiej  i przegrywał z wszystkimi po kolei.  Do Tarnowa przyjeżdżały wtedy silne śląskie zespoły, także Concordia Knurów, gdzie dogrywał, 6 lat po złotym medalu na olimpiadzie w Monachium, Zygfryd Szołtysik. Pan Andrzej był tak zwanym grającym trenerem i jak już zupełnie nam nie szło, wchodził sam z ławki i walił bomby z dwudziestu paru metrów…Jak dziś pamiętam jeden mecz, gdzie 1-0 wygraliśmy z Uranią Ruda Śląska, a bramkę strzelił Henryk Urasiński…Kariera trenerska Horby skończyła się szybko, razem a absurdalnym pomysłem towarzyszy partyjno-piłkarskich, którzy w 1979 roku połączyli w jeden klub trzy tarnowskie drużyny z tradycjami: Tarnovię, Metal i Tamel. To „połączenie” trwało niespełna 2 lata, zmiótł je Sierpień 80, ale Horba trenerem przestał być. Nie wiem,  co się potem z nim stało, zmarł 7 marca 1990 roku, miał 46 lat, więc wiek nie do umierania…Jest pochowany na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie, w grobowcu Jana Matejki…

O miłości do Arsenalu napiszę kiedy indziej.

 

 

poniedziałek, 17 grudnia 2012

O świeżości idei w teatrze i nie tylko

Z notatek nie zawsze samodzielnych…

Zastanówmy się,  czy do tej pory taka świeżość była. Jeśli świeżość oznacza aktualność, to ok., współczesny polski teatr stara się być do przesady aktualny i chce przeskoczyć w aktualności nawet facebooka. Ale nie chce już być uniwersalny. Kiedy więc wypstryka się z tematów mniejszości seksualnych, branżowych żartów, katastrofy smoleńskiej itd. to nie ma już o czym mówić. Za mało się dzieje spektakularnych rzeczy, żeby w pewnej chwili nie zabrakło pożywki dla teatru, który chce być szybszy niż gazety. Dlatego tematy przedstawień się powielają i też szybko spalają. Ale są inne przedstawienia , jest siła robienia „klasycznie” "Braci Karamazow" czy Szekspira. Siła tekstów z fabuła, które można czytać uniwersalnie i jednocześnie odnajdować  tropy współczesne – niekoniecznie je na siłę i bez sensu dorabiając.
Bo jaka miała by być ta nowa idea, której się wszyscy domagają? Co można zrobić więcej z rozczłonkowanym światem? Gdzie się jeszcze dalej posunąć i po co? Nie trzeba szukać idei nowych – trzeba wrócić do idei, które od dawna istnieją.

Innym problemem jest napastliwość współczesnego teatru – przekonanie, że teatr jest od diagnozy, walki, sprzeciwu. Tak jakby chcieli iść za hasłami „Ósemek”  w chwili, kiedy świat wygląda zupełnie inaczej. Napastliwość w formie buntu licealistów – rebelii bez przemyślenia, celu i sensu. Dowalimy wszystkim i za wszystko, choć do końca nie wiadomo komu i za co. Przecież nikt nie chce tu  tworzyć na scenie świętych wartości katolickich i mieć teatru letniego.  Ale trzeba wiedzieć przeciw komu się wali i w jakiej sprawie. A tu jest : ten zły rząd, ten zły kościół, ci źli geje ale i ci źli przeciwnicy gejów, ci źli Żydzi, ci źli antysemici – powiedzmy, że jesteśmy w takim samym wymiarze przeciwko wszystkiemu, to będzie że diagnozujemy i że jesteśmy sprawiedliwi, otwarci i nowocześni.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

 

piątek, 30 listopada 2012

Kto zabił profesora Pieliszka?


Bohater powieści Doroty Struskiej, Gangsterzy.rp., Tomek, jest klasycznym mężczyzną po przejściach: nieudane małżeństwo i bardzo, bardzo zawikłane stosunki z kobietami. A jest ich wokół niego wiele,  Tomek jest nauczycielem akademickim na wyższej uczelni w prowincjonalnym mieście, wiec zewsząd otaczają go Kasie, Agnieszki, Monie, Ole, Patrycje i panie Jadzie.  Emocjonalnie i erotycznie związany jest z o wiele młodszą od siebie Emilią (pieszczotliwie mówi o niej Emi), do której pisze w pięknym stanie zakochania  poematy białym wierszem, pięknie powymyślane przez autorkę: Moja Bajko Maleńka Dziewczynko/w bucikach koloru kwiatów/dzikich grusz. Krnąbrna Aktoreczko z włosami upiętymi/w nieładny kok. Cieniu mój od długich miesięcy jak lata całe/Moja Zmyślanko na długie wieczory  nice…

Ale Gangsterzy.rp  nie są  jeszcze jednym na polskim rynku wydawniczym melodramatem. Nie są także  kryminałem, choć na pierwszej  stronie powieści dowiadujemy się, ze w szkole zginął w tajemniczych okolicznościach profesor Pieliszek. (Pięknie zaczynamy rok akademicki, od trupa) Dorota Struska nie jest rozkochana w powieściach realistycznych, bliżej niż do Balzaka,  jest jej do wciąż modnej w Polsce powieści iberoamerykańskiej, w której wszystko zdaje się naprawdę, ale tak naprawdę to nie jest naprawdę.
Bo,  czy można uwierzyć w opowieść,  w której kanclerz wyżej szkoły (prezes Stowarzyszenia na Rzecz Rozwoju Szkoły i prezes Szkolnego Inkubatora Przedsiębiorczości, i Główny Specjalista do spraw Inwestycji, pan kanclerz magister Szczepan Ciężar) zwraca się do naszego bohatera, żeby ten przechował mu w swoim domu drogocenne dywany? Czy ktoś uwierzy, że na wybory elektorów nasz bohater rusza ze swojego domu na wsi na przyczepie ciągnika marki Ursus C-330,  prowadzonego przez Jasia? (Jaś na przyczepie na snopku sadzał Kostka, kupował mu wino, informował dokąd jadą,  i Kostek służył za sygnalizator. Kiedy skręcali w lewo, Kostek wstawał i biało-czerwona flagą wskazywał lewą stronę)

Czy ktoś w to może uwierzyć?
Problem w tym, że Dorota Struska nie wymyśla tego świata, tylko opisuje go. W naszej prowincjonalnej Polsce pełno takich kanclerzy, prezydentów i posłów. A wybory do władz wyższych uczelni  „ustawia się” jeszcze ciekawiej niż w powieści Struskiej. To co nieprawdopodobne jest codziennością życia akademickiego  w Polsce, często niestety dotkniętego  patologią od góry do dołu. Profesor „jak w tej szkole nigdy wcześniej nie byłem  zostaje rektorem? Magister ma zostać dziekanem? Nieważne, grunt, ze jest lojalny i wierny.

Struska świetnie sportretowała obraz toczonej rakiem polskiej uczelni na prowincji. Ta powieść może i musi wywołać dyskusję. I nie chodzi o to do kogo podobny jest kanclerz Ciężar i prezydent Drzewo. Oni naprawdę są wszędzie, wyłażą z każdej polskiej dziury.
A kto zabił profesora Pieliszka? Tego państwu nie zdradzę, o tym każdy niech przekona się samą czytając powieść Doroty Struskiej.

 

                                                                            

czwartek, 29 listopada 2012

Artyści i urzędnicy


Rozpoczynając debatę w Pałacu Prezydenckim „ Artyści i urzędnicy: szukanie wspólnego języka” powiedziałem mniej więcej tak (mniej więcej dlatego, że mówiłem z głowy, a nie z kartki): artyści i urzędnicy różnią się od początku świata, bo różnią ich odmienne oczekiwania.
Artyści chcą jak największej autonomii, nawet jak oznaczałaby wyrzucanie milinów euro/złotych w kosmos, urzędnicy chcą, aby wszyscy byli im podporządkowani,  bo przecież władza rządzi. W pewnym pięknym mieście na Ł. do tzw. umowy dyrektorskiej próbowano wpisać, że zmianę tytułu, realizowanej przez teatr sztuki,  ma zatwierdzać zarząd województwa…

Artyści i urzędnicy właściwie ze sobą nie rozmawiają: urzędnicy wolą pisać pisma, bo za paragrafem i liczbą dziennika czują się pewniej, artyści pism nie piszą, bo się brzydzą, przecież to nie uchodzi, ze prawdziwy artysta pisma pisał. Artyści są niezmienni, jak już raz się zostanie artystą, jest się nim do końca świata, urzędnicy przeciwnie, zmienni są jak  - za przeproszeniem,  kobiety – to znaczy często się zmieniają, bo nasza zdecentralizowana, samorządowa Polska, którą wychwalał na debacie prezydent Komorowski, to mocno upolityczniona Polska i każda zmiana w mieście i województwie wymiata poprzednią ekipę i „mamy, panie, nowe priorytety”.
Więc uczymy się tej nowej władzy, a ona uczy się nas, i tak mija kadencja , i znowu trzeba się wzajemnie uczyć od początku. Żeby było jasne: uczyć tak naprawdę nikt się nie chce, zresztą dlaczego miałby chcieć, kiedy od dziecka uczymy się pod przymusem – proszę mi pokazać szczęśliwego i zadowolonego ze szkoły gimnazjalistę. Więc nikt się nie uczy, władza lubi rządzić, artyści wolą żądać i tak nam życie upływa na wzajemnym niezrozumieniu…

Post scriptum: oczywiście na debacie mówiłem dużo poważniej niż powyżej, bo jak to na poważnej  debacie mówić niepoważnie?  Szczególnie kiedy mówi się jako pierwszy. Ale tak mi się jakoś napisało niepoważnie i niech już tak zostanie.

sobota, 24 listopada 2012

Albania

Mojemu pokoleniu Albania kojarzy się nieodmiennie z Radiem Tirana, gdzie  towarzysz Kazimierz Mijal snuł refleksje na temat  swoich byłych towarzyszy z KC PZPR, którzy przeszli na stronę ciemności. Tego radia już dawno nie ma, legenda pozostała. Komunistyczna Albania była bardziej „papieska niż papież”, wyrzekła się ZSRR, potępiła inwazję na Czechosłowację w 1968 roku (!), trzymała z Chinami, by w końcu i z nimi się pokłócić, i pozostać w absolutnej międzynarodowej izolacji. Potem runęły mury i Albania poszła, jak cała była komunistyczna Europa, „drogę demokracji”.

Spędziliśmy w Elbasan, stutysięcznym mieście, położonym między górami, kilka dni. Ściągnęło nas tam doroczne spotkanie Interactu,  sieci teatrów i festiwali, do której Modrzejewska należy, ale także ciekawość tego, bądź co bądź, egzotycznego świata. Lecz egzotyczny to on bywa na zdjęciach w internecie, na codzień widać biedę i  „wyczyny” komunistycznych architektów. To niesamowite, co potrafili oni zrobić z tym dziewiczym światem. Jak go potrafili zniszczyć. W latach 60-tych Chińczycy zbudowali w Elbasan kombinat metalurgiczny, który teraz popada w ruinę,. Hale zagracone starymi urządzeniami, popękane ściany – przestrzeń w sam raz dla legnickiego teatru. Zbieracze wykopują i gromadzą co się da, pod czujnym okiem swoich „opiekunów”. Za długo nie można tam robić zdjęć….
Nasze spotkanie towarzyszyło międzynarodowemu festiwalowi SKAMPA (tak najpierw nazywało się Elbasan). Do teatru, odbudowanego po pożarze ponoć w 5 miesięcy, nie ma biletów, wchodzi kto chce, w czasie spektaklu dzwonią komórki, ktoś rozmawia „na głośno”, błyskają flesze. W teatrze nie ma szatni, więc obecność widzów z reklamówkami nie jest rzadka. Piękne. Ludowa publiczność, jak w teatrze elżbietańskim. Jednocześnie po każdej scenie „Wieczoru Trzech Króli” Szekspira z Narodowego Teatru w Kosowie słychać gromkie brawa, na koniec owacja na stojąco, a gdy jeden z aktorów przynosi z kulis flagę albańską,  wymachując nią do publiczności, owacja po spektaklu przeradza się w narodową manifestację.

Ciekawy spektakl z ciekawego teatru. Wpisany w ich kulturę i obyczaj, także w części kostiumów. Z pomysłami na budowanie muzyczności świata – aktorzy „grają” deszcz, tętent konia, burzę.
Po Tiranie, gdzie mamy parę godzin do samolotu, oprowadza nas Efez, syn Adonisa Filippi, dyrektora festiwalu. Efez studiuje architekturę, wyraźnie pragnie innego świata, mówi dobrze po angielsku, co w Albanii wciąż jest rzadkością. Spacerujemy po osławionej dzielnicy dyktatora (tak o Enverze Hodźy mówią tu wszyscy), tu w willach mieszkali komunistyczni działacze, kiedyś strzegli ich strażnicy na bramach, teraz wszędzie są tu puby i knajpki. Współczesna Tirana tańczy na zgliszczach komunizmu?   

piątek, 16 listopada 2012

"Gangsterzy.rp" według Doroty Struskiej


Kiedy usłyszałem, że Dorota Struska napisała powieść, nie zdziwiło mnie to. Podobnie jak nie zdziwiłaby mnie informacja, że Dorota wystartowała w mistrzostwach światach w lotach balonowych albo odwiedziła tybetańskie klasztory w poszukiwaniu harmonii. Zawsze uważałem Dorotę za człowieka renesansu i jej debiut powieściopisarski (już w księgarniach w Legnicy) – Gangsterzy.rp – bardzo mi do tego pasuje.

 Dla porządku przypomnę, że Dorota jest z wykształcenia politologiem i historykiem, stypendystką włoskiego MSZ, napisała książkę Między unitaryzmem a federalizmem. Ewolucja współczesnej myśli i praktyki ustrojowej Włoch. Niepokorna buntowniczka, która wie, że świata nie zmieni, ale wierzy, że można go choć trochę poprawić. Na co dzień jest nauczycielem  akademickim, ale przede wszystkim kocha pisać, czego dowodem jest ta świetna książka, wpisująca się w nurt powieści uniwersyteckiej, jak czytam,  mocno popularnej na świecie. Jednak dzięki temu, że jest powieścią z kluczem, zaciekawi nie tylko akademików. Gorąco ją Państwu polecam i fragment zapodaję:

           – Ale dlaczego mielibyśmy się obawiać starego profesora rektora? Przecież w czerwcu kończy się jego kadencja, a na trzecią już nie może być wybrany. Nawet gdyby bardzo chciał, to ustawowo wiek mu na to nie pozwala. Nie może pełnić już żadnej funkcji.

Szczepan ożywił się, oparł dłonie o biurko i spojrzał na mnie z góry.

– Czy ty wiesz, co znaczy władza? Wiesz? Masz pojęcie?

– Z definicji?

– Z jakiej tam, kurwa, definicji! Z krwi, z krwi i kości. Jak to w człowieka wchodzi, to nie wychodzi, to już siedzi, to już tam w człowieku jest i tego się trza bać. Dlatego stary profesor rektor nie odpuści i będzie walczył nawet z pomocą terrorystów.

– Jakich, Szczepan, terrorystów? Przecież na razie tylko otruł ci dwie pijawki, chociaż wiesz… za piętnaście złotych to nikt ci truciciela nie wskaże – uspokajałem go, bo przecież nie mogłem zdradzić, kto naprawdę to zrobił. Wykorzystując jednak jego wzburzenie, zadałem pytanie, które najbardziej mnie nurtowało: – Czy dla władzy można zabić?

Szczepan nawet się nie zawahał.

– Można. – Zastygł na chwilę i powtórzył: – Można.

O, Najświętsza Panienko, pomyślałem, miej mnie w opiece. Przeżegnałem się w duchu i brnąłem dalej, bo taka okazja może się już nie powtórzyć; minęło już tyle miesięcy, a nadal nikt nie wie, kto zamordował Pieliszka i co się stało z jego ciałem.

– Czy to ty zamordowałeś profesora Pieliszka?.

 

 

 

 

 

wtorek, 6 listopada 2012

Prorok w błocie


Przy okazji jubileuszowego, dziesiątego,  „spisakowego” numeru kwartalnika teatralnego „nietakt! (gratulacje dla Kasi Knychalskiej i całej załogi!!!) moje spotkania z Ondrejem Spisakiem.
To było na początku czerwca 2006 r. Pojechaliśmy do Cieszyna, na festiwal „Bez granic”z „Operacją Dunaj”. Zwykle granie naszych spektakli na wyjeździe absorbuje mnie bezgranicznie: pilnuję montażu, potem próba, spektakl, jakieś spotkanie i od razu powrót. Na festiwalach nie oglądam za dużo,  bo nie mam kiedy i często – że tak powiem – nie przekonuje mnie propozycja repertuarowa. Nie pamiętam, dlaczego więc wylądowałem w namiocie Teatro Tatro, żeby zobaczyć „Proroka Ilję”. O Ondreju Spisaku i jego zespole słyszałem wcześniej, na festiwalu w Nitrze rok wcześniej otarliśmy się o siebie, to znaczy oni po jakimś swoim spektaklu w namiocie (rozstawionym, koło Teatru im. Andreja Bagara),   pili białe wino i śpiewali, i część naszej legnickiej ekipy śpiewała z nimi i piła.

W każdym razie w naszym (z Gosią Bulandą) oglądaniu tamtego „Proroka Ilji” nie ma żadnej anegdoty. Po prostu chcieliśmy go zobaczyć, namawialiśmy (z marnym skutkiem) koleżanki i kolegów aktorów, i wylądowaliśmy o północy pod znanym nam już namiotem, postawionym na cieszyńskim Rynku. Spektakl miał rozpocząć się o północy, ale się nie się nie rozpoczął, tego dnia zawaliła się cała festiwalowa logistyka, wszystko się opóźniło i pamiętam, że razem z aktorami czekaliśmy na sygnał, że wszystko,  co miało się skończyć wcześniej,  już się skończyło.  Zdarzenie z natury rzeczy było plenerowe, namiot na początku czerwca nie przerażał, gdyby nie cholerne zimno, właściwie takie przeszywające. Planista, że tak powiem,  nie przewidział pogody, początek czerwca był tamtego roku zimowy, więc i widownia jakoś nie szalała i nie machała marynarkami. Było nas z 30 osób ( w tym aktorka Zuza Motorniuk i aktor Tadeusz Ratuszniak – że pochwalę) wyczekujących tego spektaklu właściwie już z determinacją.
Powiedzieć, że się opłaciło  to mało. Powiedzieć, że widzieliśmy wspaniały spektakl to tak,  jak pochwalić ciastko w cukierni. Nigdy w życiu nie przeżyłem i wątpię, że przeżyję,  tego  co się zdarzyło. A co się zdarzyło? Tego też łatwo nie da się opisać. Najprawdziwsza prawda. Błoto jak z białostockiej wsi, postaci wyjęte z tamtego świata. Pot, krew i łzy. Jakieś takie granie aktorskie, które nie jest graniem, nie jest nawet byciem, ale jakąś tożsamością. Siedziałem tam i nie wierzyłem, że tak się mogą zatrzeć granicę, że tetr jest życiem, teatr jest prawdą.

Nie wierzę w katharsis. Najczęściej śmieszą mnie różne sekciarskie teatralne narracje, których bohaterami bywają choćby  Jerzy Grotowski i Tadeusz Kantor.  Komuna w teatrze to dla mnie humbug i nadużycie. A jednocześnie chłonąłem tamtą opowieść Słobodzianka,  przefiltrowaną przez Spiska i jego zespół,  jak gąbkę,  patrzyłem na nią tak pierwotnie, jakbym był, za przeproszeniem, wyznawcą jakieś sekty teatralnej działającej pod hasłem „Tylko prawda jest prawdziwa”.
Prorok w błocie skończył swoja opowieść gdzieś po drugiej w nocy. Kiedy wychodziliśmy z namiotu, aktorzy próbowali jakoś doprowadzić się do ładu, to znaczy zdzierali z siebie skorupy błocie. Zimno było monstrualnie. Szedłem do hotelu i cholernie zazdrościłem Spisakowi tego świata. Może to jednak sekta?, pomyślałem.

Minęło 6 lat. Proroka w błocie mam ciągle w głowie. Opowiadam o tym spektaklu wszystkim, którzy chcą słuchać. Z Ondrejem zakolegowałem się, zaprosiłem do legnickiego „Teatru opowieści”, ma w 2013 r robić u nas „Inwazję jaszczurów” Capka. Przegadaliśmy ze sobą sporo. I jedno wiem na pewno. Ondro na przywódcę sekty się nie nadaje.

 

 

piątek, 2 listopada 2012

Pojedynek - czyli wszystko od Ad. poszło

Ze starych szpargałów, nie zrealizowany ciągle pomysł na film o pojedynku Juliusza Słowackiego…

Okoliczności pojedynku Juliusza Słowackiego ze Stanisławem Ropelewskim opisane zostały w liście poety do Joanny Bobrowej z 16 czerwca 1841 roku.

Datę wyznaczono, kiedy JS odmówił pisemne przeproszenia SR za obelgi z trzeciej części „Beniowskiego”.

Miejsce pojedynku nie jest znane: „koło Paryża, na placu otoczonym pustymi murami”, nie było to miejsce dość odległe od centrum, można tam chyba był dojść piechotą.

 JS wyszedł z domu przy rue de Castellane o 7 rano i udał się do Ogrodu Luksemburskiego, gdzie umówił się na 8.30 ze swoim sekundantem, Ludwikiem Nabielakiem. Nabielak miał go zaprowadzić na „plac, niedaleko od ogrodu będący”, tam mieli stawić się o 9.

Sekundantem SR był prawdopodobnie Adam Kołysko, wcześniej w jego imieniu występowali Franciszek Szemioth i Eustachy Januszkiewicz.  Nabielak był bardzo nielojalnym sekundantem – zapewniał podobno sekundantów SR, że gdyby to on, Nabierak, został w taki sposób obrażony,  to nigdy by czegoś takiego nie przebaczył i zabiłby.

JS i SR mieli „schodzić się (…) do mety o 20 kroków i strzelać, kiedy się podoba” – trzeba to chyba tak rozumieć, że najmniejsza odległość między nimi miała wynosić 20 kroków, ale strzelać mogli już wcześniej. Nie wiadomo, czy pojedynek był na „śmierć i życie”, czy „do pierwszej krwi”, nic nie wiadomo o pistoletach (najchętniej pojedynkowicze wybierali pistolety zakupione w Anglii). Nic nie wiemy o tym, czy JS umiał posługiwać się pistoletem, czy kiedykolwiek to robił.

W liście do Bobrowej JS pisze ogólnikowo, że powodem pojedynku była niechęć jaką czuli do niego paryscy Litwini – „wrogi moje, wychłostane w pierwszej i trzeciej części „Beniowskiego”, wydawcy „Młodej Polski”, jezuickiego dziennika (…) Litwini – postanowili zabić mnie lub upokorzyć”. Czyli, SR wyzwał JS za namową Eustachego Januszkiewicza i Francuza, księdza Jourdain – oni byli wydawcami.

JS z Nabielakiem nie udali się na „pusty plac” ponieważ w Ogrodzie Luksemburskim pojawili się dwaj Platerowie, Cezary i Ludwik (ojciec Pauliny Plater). Wystąpili w roli pacyfikatorów: „zadrżeli o swoją bladą i drżącą lalkę i prosto mi ją spod pistoletu uchylili”. JS wpadł „we wściekłość tygrysią”, ....ale przyjął zaproszenie Cezarego Platera na śniadanie.

Wielki triumf w pojedynku JS przełożył się na wielki triumf „Beniowskiego” – „wszyscy o poemat się dobijają, wszyscy chcą czytać strofę, którą ja krwią moją pieczętować byłem gotowy”.

O powodach pojedynku pisze Leonard Niedźwiedzki w listach do Władysława Zamoyskiego  (listy z 14 i 21 czerwca 1841 roku).

Niedźwiedzki pisze, że piśmie, które przedstawiono JS przed pojedynkiem SR żądał nie tylko odwołania obelg z „Beniowskiego”, ale także wykreślenia strofy mówiącej, że ” 'Młodą Polskę' pisze baba”  z następnych wydań poematu.

Dowiadujemy się także, że przeciwnicy mieli się zbliża do siebie z 40 kroków i już wtedy mogli strzelać.
Podaje nowe szczegóły dotyczące powodów pojedynku – „ Litwa nie zdołała strawić nowych poezji JS (…) i nierozumiejącej dziczy obyczajem chcą we krwi obmyć obrazę”. Były „narady, zjazdy”, gdzie postanowiono, że Ropelewski „wyzwie Słowackiego, stanie się ofiarnym kozłem za Litwę całą”. Te narady odbywały się u Franciszka Szemiotha, który mieszkał w Saint-Germain-en Laye. Brali w nich udział Januszkiewicz, Ropelewski i .....Adam Mickiewicz !!!
Pisze: „Potem Mickiewicz, Januszkiewicz i Ropeleski jeździli do Szemiotha (…) nareszcie Ropeleski wyzwał Słowackiego”.

Tą wersję potwierdził JS w liście do matki z listopada tego roku ; „Miałem zajście – (…) nie z Ad., ale z jednym mniejszym, lecz wszystko od Ad. poszło”.  

 

środa, 31 października 2012

Prezydent RP i RPA oraz Wielki Spisek

Dwa i pół roku – nie dwa dni, dwa tygodnie albo dwa i pół miesiąca  – ale dwa i poł roku po katastrofie smoleńskiej, gazeta o mocno zobowiązującym tytule „Rzeczpospolita”,  ogłasza na pierwszej stronie, że w  szczątkach tupolewa polscy biegli odnaleźli ślady trotylu i nitrogliceryny, czyli – w domyśle – ów samolot został wysadzony w powietrze przez WIELKI SPISEK.

Od więcej niż dwa i poł roku czytam powieści z kręgu WIELKIEGO SPISKU.  Książki Fleminga, Le carre, Forsythe’a.  Gdyby któryś z tych autorów wymyśliłby taka  fabułę, jak ta o trotylu po dwóch i pół roku, nie wytrzymałby po tym nawet tygodnia w branży. Po prostu skompromitowałby się na maksa.
Natomiast  ja  we wtorek nie wytrzymałem psychicznie krzycząc na cały  świat – jak był zamach,  to czemu ten co się zamachnął nie zatarł śladów? Jak się robi jakikolwiek zamach,  to się zaciera ślady. Czemu nikt,, żaden polityk, komentator, dziennikarz, nie zadał wczoraj publicznie  tak elementarnego pytania: jak się knuje, robi spisek, to się zaciera ślady, ale nie pozwala znaleźć ich po 30 miesiącach!!!  Ktoś zapomniał,? Przeoczył? Zdradził? Są granice konfabulacji, których się nie powinno przekraczać.

Więc o co chodzi? Trzy furie, autorki sztuki „III Furie”  (Sylwia Chutnik, Gośka Sikorska-Miszczuk i Magda Fertacz)  napisały bardzo konkretnie,  kto jest winien wszystkiemu; "Opowiedzialność za te ataki spoczywa na prezydencie RP i RPA oraz ździebełko na również Edwardzie Gierku. To oni we trzech rozpęali Gwiezdne Wojny".
 

 

 

niedziela, 14 października 2012

Zapach żużla


Na żużel  w Tarnowie Tato zabierał mnie na początku 70-lat, tak się złożyło. że były to smutne czasy tarnowskiego żużla, w 71 roku Unia spadła do drugiej ligi, gdzie zatrzymała się przez 14 lat! „Jaskółki” (to od znaku Zakładów Azotowych, odwiecznego sponsora drużyny), nie były więc wtedy nawet średniakiem, jeździł jeszcze tarnowski najlepszy z najlepszych (mistrz Polski z 67 roku!), Zygmunt Pytko, ale już kończył karierę,  już  chyba nie chciał rozbijać się po drugoligowych torach, kiedy przestał jeździć w 74 roku miał 37 lat….Kiedy odchodził plotkowano o majstrowaniu przy silnikach w boksach, podobne opowieści  (z innym bohaterem w tle) usłyszałem  po latach w Gorzowie.

Więc nie dla sukcesów chodziliśmy na żużel, ale z lokalnego patriotyzmu, inni chodzili to my też chodziliśmy. Nie czułem się jakoś specjalnie zarażony, wspomnienie mam klasyczne, zapach żużla, który sypał się po oczach na wirażach, siadałem tam nieraz specjalnie. Ten zapach wrócił mi po latach tak mocno, że w 2010 r. w Gorzowie Wielkopolskim zrobiłem spektakl pod tym właśnie tytułem. ”Zapach żużla” napisała Iwona Kusiak, a opowiada on historię luźno inspirowaną biografią Edwarda Jancarza.  W Gorzowie żużel jest religią, to miasto żyje żużlem, oddycha żużlem.  Z tego sztuki pochodzi zabawny i mądry monolog Pomnika (czyli Edwarda Jancarza,  bo jego pomnik stoi w centrum Gorzowa):
Widzisz, o tam, taka knajpa. Najstarsi mieszkańcy ją znają. W lecie to są tu dansingi do białego rana. Zdarzy się, że jakiś odleje się na mnie, jakby kibla nie mógł znaleźć. Takiego, to bym…ech, szkoda gadać. Fakt, tramwaje trochę głośne są, ale idzie się przyzwyczaić. Jak w niedzielę dzwony w katedrze słyszę, to wiem, że święto. Tutaj to ze stadionu niesie. Radia nie mam, ale swoje słyszę. Czekam, aż będzie start… i potem jeden bieg, drugi, następny. Ja to od razu wiem, jaki był wynik. Z mostu wylewa się ten cały tłum i rozpływa po uliczkach. Powietrze aż drga, jak przed burzą. Można by je do ręki wziąć i ścisnąć. Wiwaty, okrzyki. Hymn klubu śpiewają. Albo klną, na czym świat stoi. Jakby cisza była jak makiem zasiał, to i tak bym wiedział. W oczach to mają wypisane, na twarzy cała tabela wyścigu. Szczęście, że do mnie pretensji nie mają. Jak dobrze idzie, to szalik dostanę; mam ich już kilka setek. Ale czasem, kto przejdzie, po plecach mnie klepnie. Babcie sadzają na mnie wystraszone dzieciaki. Nie jest źle, towarzystwo dopisuje, nie powiem. Tylko, żeby te ptaszyska na mnie nie robiły, bo to jak wygląda. Nieprofesjonalnie.  

Tu mam wszystko, co trzeba. No, prawie. Zapachu nie czuję. Zapachu żużla. Wącham każdego, kto wraca. Ale nie czuję. Jakby go z siebie po drodze strzepywali, czy co. Zostawiali za bramą stadionu. Tego zapachu mi tylko braknie. Zapachu. Słyszę go i widzę, ale za cholerę nie czuję. To się nazywa… syndrom odstawienia. Tyle lat nie mogłem się go pozbyć. Włosy, skóra. Wszędzie żużel. Perfumami się spryskałem, a tu nic nie pomaga. Jak uzależniony. A teraz nie mam żadnego zapachu. Czasem od sadzawki trochę zalatuje, albo od piekarni. Liście pachną wiosną. Żeby tak… jeszcze raz…  Jutro mecz. Bycza krew się znowu poleje. Obiecaj mi, że tam pójdziesz. Zamkniesz oczy. Będziesz widział ten zapach. Przynieś mi ten obraz w prezencie, dobra?  Jakoś tam się potem rozliczymy.

Dziś Unia Tarnów zdobyła mistrzostwo Polski na żużlu, pokonując w dwumeczu Stal Gorzów. Oglądałem wszystko na TVP Sport, kibicowałem obu drużynom.  Z zapachem  żużla było gorzej, bo żużlowcy nie jeżdżą już na żużlu. Ponoć za rok Unia może być "chłopcem do bicia", komentatorzy wieszczą jej kłopoty finansowe...

 

 

 

 

 

 

środa, 26 września 2012

Babcia


 
Jak się człek starzeje, zaczyna przywoływać duchy przeszłości. I to nie tylko swoje, ale i cudze, jak w łódzkim „Kokolobolo”. Duchy, zjawy, marki. Jak w tym cytacie z mojego Bielatowicza, który to cytat pewnie już na blogu  pomieściłem, ale i tak przypomnę:

 „Jednej złej nocy, po wielu latach, kiedy już ziemia rodzinna usunęła mi się spod stóp, a trąba powietrzna rzuciła daleko od domu, szukałem ucieczki przed bezsennością i powrotu na bezpieczną łódkę, na morzu strachu.
Powrotu do domu rodzinnego, portu nieomylnego, miejsca nie usuwającego się spod stóp, gdy ziemia się obróci. Schronienia przed trąbami powietrznym, trzęsawiskami, błędnymi ogniami, smokami i południcami, chociaż z domowymi duchami i strachami.

Kiedym pogrążony w te rozważania pomyślał, że nijak nie ma powrotu za perłową granicę, ujrzałem – po tylu latach – czarną zmorę z dukatowymi oczyma, jak się wyrajała niezgrabnie z sufitu. Przeszył mnie zimny strach, ale zamiast krzyknąć, uśmiechnąłem się do niej przyjaźnie, bo tylko ona ocalała z dzieciństwa. Ona jedna powróciła.
Coś przecież nie opuszcza człowieka nigdy. Strach.”

Ale też przywołuje się swoje duchy. Niedawno od rodziców z Tarnowa przywiozłem wspomnienie, które mój wujek, Władek Olczyk,  napisał o Pankach Częstochowskich, wsi Jego (a także polowy naszej rodziny)  dzieciństwa. Żył tam  Alojzy Głąb, który - wraz ze swą żoną Eleonorą - osiedlili się w Pankach w 1905 r. „dając początek licznej i wielopokoleniowej rodzinie”. Ale nic nie jest proste, o czym świadczy przypis: „Alojzy Głąb był ostatnim z dynastii bogatych Głąbów. Po nim została tylko bieda. Wolał oddać pół majątku na budowę kościoła – niż wyposażyć własne dzieci”.
 
Alojzy otrzymał koncesję na prowadzenie sklepu i karczmy. Ponieważ Rosjanie wypędzili z Panek Żydów,  Polacy-katolicy mogli się łatwo dorobić…Pradziadek Alojzy nie jest moim bohaterem, dużo bliżej mi do prababki Eleonory, która „lubiła tańczyć, bawić się, otaczać ludźmi z pankowskiej inteligencji, brać życie na wesoło. Była przy tym bardzo stanowcza w prowadzeniu handlu, wymagająca w stosunku do siebie i bez pobłażliwości dla personelu”. Może nie wszystko w moim przypadku się zgadza (np. skłonność do tańców), ale bliskość ideowa jest.

I dlatego pomyślałem, że – że tak powiem - zmienię swoje najbliższe plany artystyczne i  popełnię opowieść o roboczym tytule "Babcia", o babci zlepionej z wszystkich opisanych przez Jerzego Pilcha babć i prababć, i ze wszystkich moich i nie tylko moich, babć i prababć. 
Spektakl dedykowany starszym ludziom,  dla których prawie nikt nie robi teraz teatru.

poniedziałek, 10 września 2012

Łzy w teatrze


8 września 2012 r. przejdzie do historii legnickiego teatru.
Ale po kolei. Jakiś czas temu,  dobre parę lat temu, Krystian Lupa w  wywiadzie orzekł, że katharsis we współczesnym teatrze można osiągnąć tylko przez  śmiech, że wzruszenie jest niemożliwe, że dzisiejszy teatr jest pozbawiony emocji wzruszenia i musimy się śmiać, śmiqć ile sił, i to – pokrótce – świadczy o skuteczności spektaklu.

Mocno mnie to zdziwiło, bo od śmiechu jest niedaleko do rechotu, ale mistrz to mistrz. Krystian przez jakiś czas był także moim dziekanem na PWST w Krakowie i jak było nie posłuchać? Aż pewnego dnia rechot zalał na dobre polski teatr i już nie było z czego zbierać. Śmiano się zawsze i wszędzie, a jakieś tam wzruszenie traktowano jako odprysk starego świata, serialową pochodna.
I wtedy po prostu krew mnie zalała. Jaka serialowa pochodna, jaki stary świat?  Ludzie ,śmiali się i płakali w teatrze od setek lat, dlaczego teraz ma być inaczej, Internet wyklucza łzy? I pomyślałem sobie, że o tę  emocję, o te wzruszenie zawalczę, choćby wszyscy śmiali się ze mnie, że taki płaczliwy jestem.

I przyszedł ten dzień, kiedy wszystko się domknęło.
8 września o godz. 18 w Szymbarku koło Gorlic (na stuprocentowej Łemkowszczyźnie)  rozpoczęliśmy – a właściwie mieliśmy zacząć  – nasz spektakl „Łemko”. Nie zaczęliśmy punktualnie, bo na widownię zbudowaną na 100 widzów przyszło 200 osób i w rezultacie widzowie byli wszędzie – stali, siedzieli na podłodze, i na spektaklowych rekwizytach. To było zupełnie nadzwyczajne. Widzowie płakali, myśmy płakali, i było w tym spektaklu coś nadzwyczajnego, katharsis przez wzruszenie. Takiego stopnia wzruszenia, emocji, nie pamiętam  dotąd, a jestem już jakieś 25 lat w teatrze. Tego samego dnia, o 19, na Scenie na Nowym Świecie, miejscu absolutnie nadzwyczajnym (chodzi o należący do Teatru Modrzejewskiej zespół budynków przy ul. Nowy Świat. Historycznie ta przeszło 100-letnia kamienica ma za sobą karierę lokalu restauracyjnego dla nazistowskich urzędników, siedziby Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Żydów, z prężnie działającym amatorskim teatrem, PRL-owskiego Wojewódzkiego Domu Kultury, dzikiej giełdy pirackich kaset magnetofonowych w pierwszych latach ustrojowej transformacji, wreszcie zaś – jako ruina – przestrzeni legnickiego Hamleta) młodzi ludzie z Ośrodka Nowy Świat, zagrali po raz kolejny „Historię Nowego Świata”, opowieść o tym miejscu, graną prze Polaków, Niemców i Żydów. Wśród widzów była prawie 50, osobowa grupa legnickich Żydów, którzy przyjechali do Legnicy z całej Europy, i z Australii. Po spektaklu, na którym z oczywistych względów nie  byłem, usłyszałem tylko „wzruszyli się na maksa”.

Powie ktoś, to takie proste, płakali bo wspominali i co ma teatr do tego? Otóż ma,  wyzwala emocje, uruchamia wzruszenie, robiąc to w dobrej sprawie. Wszyscy dziś rechotamy w kinie i w teatrze, o wzruszenie walczymy. I walczmy do końca świata. Nie ma szlachetnego teatru bez wzruszenia. Jeśli ryczymy to znaczy, że odbieramy, To absolutnie najbardziej fantastyczne.
Dlatego nie bójmy się łez. One mogą zbawić świat.

 

 

niedziela, 2 września 2012

Kokobolo najlepsze jest


Zamilkłem na blogu na trzy tygodnie nie z powodu lenistwa, ale ciężkiej pracy (na razie 30 prób w ciągu 15 dni, z przerwą tylko na niedziele). W Łodzi w Teatrze Nowym reżyseruję sztukę Roberta Urbańskiego „Kokolobolo,  czyli opowieść o przypadkach Ślepego Maksa i Szai Magnata”. Robert napisał tę opowieść specjalnie na zamówienie Teatru Nowego, a konkretnie jego dyrektora, Zdzisława Jaskuły.  Zdzich jest dowodem, że poeci mogą rządzić teatrami i robią to wcale nie gorzej,  niż wysławiani - szczególnie na Dolnym Śląsku - managerowie. Kokolobolo to szemrana nazwa szynku/piwiarni, gdzie Maks Borensztajn vel Ślepy Maks, przedwojenny łódzki Al. Capone,  rezydował i gdzie w 1929 r. z zimną krwią zastrzelił Srula Karmę  Balbermana. Panowie pokłócili się o wpływy w legalnie działającym (!)  stowarzyszeniu filantropijnym „Bratnia pomoc”, które oficjalnie zajmowało m.in. zbieraniem środków na posagi dla biednych żydowskich dziewczyn. A tak naprawdę było stowarzyszeniem „dusicieli”, czyli jak to poetycko ujął autor sztuki – zajmowało się duszeniem dłużników.
Czytam przedwojenną łódzką prasę i pełna jest ona opisów wyczynów bohaterów naszej sztuki: Ślepego Maksa, Szai Zylberszaca vel Magnata, Fajwla Bucika. W 1929 r.  Maks stał na czele bandy złodziejskiej o wyjątkowo oryginalnej nazwie Dardanele. W 1935 r. działała już ona pod inną nazwą – „Bracia mocni”. Wyobraźnia łódzkiego świata przestępczego nie znała granic. W książce adresowej miasta Łodzi na lata 1937-39 Fajwel Najfeld vel Bucik, który miał w Łodzi kasyno wraz z burdelem, figuruje jako…introligator. Robert,  nie wiedząc jeszcze o tym,  zrobił z niego w sztuce fałszerza, największego fałszerza Łodzi. Od introligatora niedaleko do fałszerza, i tak sztuka dopisuje swoje trzy grosze do rzeczywistości.

O Kokolobolo pisał we wspomnieniach przedwojenny łódzki dziennikarz Adam Ochocki:
„Okrzyk bojowy dzielnych wojowników plemienia Apaczów? Imię piękności z Wysp Polinezyjskich? A może nazwa tańca egzotycznego? Nie łamcie sobie na próżno głowy i tak nie odgadniecie, co to słowo oznacza. Takie miano nosił niepozorny szynk w nieistniejącym już drewniaku na rogu ulicy Wschodniej i Pomorskiej, naprzeciwko parkingu, gdzie dzisiaj zobaczycie wyłożony płytkami placyk z kioskiem „Ruchu” i straganem owoców.
Kokolobolo! Na sam dźwięk tego słowa cierpła ludziom skóra. Tutaj bowiem schodzili się groźniejsi od Apaczów apasze, złodzieje, alfonsi, męty i szumowiny wielkomiejskie. Częstym gościem w tym przybytku bywał niejaki Przytulnik, dwumetrowy drab o niesłychanej krzepie. W sali tańca osaczyła go szajka rudego Rubina i zakłuła nożami. Już pierwszy cios, zadany w serce, był śmiertelny, jak wykazała ekspertyza lekarska. Miał przecież Przytulnik jeszcze tyle siły, że przebiegł kilka metrów, dopadł któregoś z napastników i rozszarpał go, jak rozwścieczony odyniec atakującego go psa. Przychodził tu również Mojsio Pojto, osławiony bogacz bałucki, Pejsach Mamyluk, co to w dzieciństwie uciekał od matki, Szaja Bokser, Mendełe Bękart, Bazmak i inni, z nazwiska znani chyba tylko wtajemniczonym. Tutaj też urzędowali w oparach alkoholu członkowie dintojry, sądu złodziejskiego i ferowali wyroki. Odwołania od nich nie było. Chyba... na tamtym świecie.
Z szyldu nad lokalem wynikało, że jest to piwiarnia z prawem wyszynku. „Kokolobolo” było nazwą nieoficjalną, zaczerpniętą z bogatego żargonu złodziejskiego. Co oznaczała – nie wiem. Ciekawości mojej nie mogli zaspokoić nawet stali bywalcy tego lokalu, z którymi z racji mojego zawodu miewałem luźne kontakty.
- Co pan będziesz przejmował? – poklepywali mnie przyjaźnie po ramieniu.
- Kokolobolo to Kokolobolo i już”.
A my w spektaklu mamy hymn Kokolobolo (słowa Robert Urbański, muzyka Bartek Straburzyński). Może będzie przebój?

Ma żabojad swe Wersale
I w Paryżu kabarety,
Mają Szwaby wielkie bale,
Wiedeń złote ma bankiety…

A my w dupie mamy Wersal
Wiedeń i sopockie molo,
W dupie Moulin Rouge i Berlin,
Bo mamy Kokolobolo!

Kokolobolo
To jak po setce w śmietanie
śledż
Kokolobolo
Razem czy solo
Najlepsze
Kokokokokokokobolo

Gdy w chałupie ci dosolą,
Gdy od życia kości bolą,
Gdyś sterany ludzką dolą –
Przychodź do Kokolobolo!

                                     Kokolobolo
                                    To jak po setce w śmietanie
                                    śledź 
Kokolobolo
Razem czy solo
Najlepsze
Kokokokokokokobolo
Jest!

 

 

piątek, 10 sierpnia 2012

Na urodziny scyzoryk


Jerzy Pilch kończy dziś 60 lat

W adaptacji  Jego „Marszu Polonia”, którą dla naszego spektaklu w Teatrze  Powszechnym w Łodzi, sprawił Robert Urbański, magnat Bezetzny mówi do pisarza Jerzego: „Będzie pan miał taki scyzoryk. Specjalnie na pańskie urodziny obstalowałem identyczny, a nawet z dwoma dodatkowymi jeszcze bajerami. Spodoba się panu, zaręczam. Miał już być, dokładnie na wczoraj. Niestety, jeszcze niegotowy. Wszyscy tacy zagonieni, na nic, dosłownie na nic czasu nie ma”. Jak czytam Jerzego powieści, opowiadania i inne mniejsze formy, mam takie wrażenie, że czeka on na ten urodzinowy scyzoryk już wiele lat. Bo przecież faceci na urodziny winni dostawać scyzoryki, a nie życzenia „wszystkiego najlepszego:, a już broń Boże, kwiaty. Ten zwyczaj dawania facetom kwiatów jest straszny, zwalczam go w życiu publicznym i prywatnym od lat, ale bez rezultatu. Świat nam się tak sfeminizował, że i faceci się niestety sfeminizowali….

Na Jerzego 60. urodziny rzekłem w radiowej „Trójce”, że przymierzamy się do filmowych „Innych rozkoszy”, adaptacji jedna z mniej znanych powieści Jerzego Pilcha. Naturalna przestrzenią akcji będzie tu nieznany powszechnie świat polskich luteran i Wisły – kolebki polskich ewangelików augsburskich. Mamy filmy katolickie, prawosławne i żydowskie. Nie ma polskich filmów protestanckich, luterskich. „Lutry” jako bohaterowie polskich filmów nie istnieją, czasem może jakiś pastor się przemknie, ale jak już, to i tak Niemiec. Jerzy jakiś czas temu zapisał w „Dzienniku”, że „czas wreszcie na komedie luterską”. Jak Boga kocham nie wiedział wtedy o naszym zamiarze, a i my nie wiedzieliśmy o Jego oczekiwaniach. Taki niespodziewany zbieg okoliczności…

Melduję, że na przyszłe urodziny Jerzego nie zdążmy. Ale na 62. damy radę, jak złożą się do kupy talent, praca (owa pilchowa „nadludzka praca w nieludzkich warukach”), PISF i sponsor.