Choruję, i
trochę nie mam siły na nowe wpisy. Ale wędrując po moich różnych archiwaliach,
natknąłem się na wywiad, który nie wiem, czy gdzieś się ukazał, a jest tam parę słusznych
rzeczy do podzielenia się, oczywiście we fragmencie. Wywiad nosi datę 5 marca 2007 r., udzieliłem go (nie pamiętam komu!) po „Mizantropie”, a przed Raczakowymi „Dziadami”
i moim „Łemko”. Przed 1. Festiwalem MIASTO w Legnicy. 6 lata temu. Z wszystkim
co rzekłem, mocno się identyfikuje, tak
naprawdę to jest jeszcze gorzej w polskim teatrze…
Oczywiście, że
powinien wpływać na świadomość społeczną. To jest podstawowy warunek, a problem
polskiego teatru polega na tym, że on nie wpływa. On generalnie ma to gdzieś,
bo albo robi się estetyczne projekty, albo się szokuje. Obie te postawy nie
mają sensu, ponieważ są nieprawdziwe. Ja jestem autorem teorii, że teatr
powinien zbawiać świat. I traktuję tą teorię bardzo poważnie. Jest niewiele
miejsc, w których ludzie mogą zobaczyć nadzieję na inny świat i takim miejscem
może być teatr. Teatr, który robię, jest takim miejscem. Opowiadam się za
teatrem, który zmienia rzeczywistość, którego funkcja nie polega tylko na tym,
że robimy piękne przedstawienia, ale na tym, że one są „wpływologiczne”. Natomiast
oczywiście one muszą być też artystyczne. Nie chodzi tylko o to, żeby były
dobre intencje, ale żeby robić przedstawienia dobre warsztatowo. Myślę, że w
Polsce zgubiła się tak zwana „warsztatowość” teatru. Aktorów nie słychać,
muzyka jest źle używana, tandetna, światła są do niczego itd. Mam wrażenie, że
w Polsce na rzecz teatru społecznego zatracono trochę umiejętność robienia
teatru w ogóle. Tu jestem zawodowcem i uważam, że robić teatr, to spełniać
wszystkie wymogi, które się z tym wiążą. Pierwszy wymóg jest taki, że widz musi
widzieć i słyszeć. Jeżeli nie widzi i nie słyszy, to znaczy, że teatr jest do
dupy. Dlatego z pewnym uśmiechem patrzę na produkty moich kolegów - nie będę
wymieniał nazwisk, pani się pewnie domyśla. Mówię głównie o Janku, którego nie
widać i nie słychać.
W związku z
tym, że gram spektakle o godzinie jedenastej i dwunastej i się tego nie
wstydzę, to mogę powiedzieć nawet więcej – ja pełnię rolę edukacyjną. Uczę tych
młodych ludzi pewnej wrażliwości, innej niż telewizja, ale też innej, niż teatr
w ich wyobrażeniu. Oni trafiali do teatru ze świadomością, że nie ma
nudniejszej rzeczy na świecie, niż teatr. I tu się zwykle pozytywnie zaskakują.
To jest super. Czegoś takiego, jak „Mizantrop” w kostiumie oni nie zobaczą w
żadnej telewizji, nikt teraz się tym nie zajmuje. Głęboko wierzę, że teatr taką
wychowawczą, czy edukacyjną rolę spełnia, natomiast nie powinien oczywiście
przemawiać. Myślę, że teatr jest od tego, żeby rozmawiać. Więc jeżeli on rozmawia
i przy okazji tej rozmowy taka rola się pojawia, to jest ok, natomiast nie może
walić niczego do głowy. Jestem za teatrem dialogu i w przymierzu z widownią. To
przymierze zostało zerwane wiele lat temu i teatr w ogóle nie chce go
odzyskiwać. Teatr ciągle chce przemawiać do widza, a nie z nim rozmawiać.
Moim zdaniem
mój teatr ma taką siłę, dlatego, że robię go w takim mieście, w jakim go robię.
Robię go w mieście, w którym nie ma innego teatru, w mieście, w którym nie ma
wytwórni seriali, w mieście, w którym teatr jest właściwie jedynym tego typu
wymiarem artystycznym, jedyną instytucją artystyczną. Moim widzem jest i
profesor i pijak. Trafiam do takiej widowni, gram w takiej przestrzeni
społecznej, w której rzeczywiście mój widz jest otwarty i myślę, że to, co on z
naszych spektakli odbiera, jest właśnie tym, o czym pani mówi – że mu to pomaga
żyć. Być może mówię to przesadnie – bo żeby było jasne, nie prowadzę badań na
ten temat. Mogę tylko powiedzieć, że znam swoją widownię, ponieważ bywam na
większości swoich spektakli we wszystkich miejscach, w których gramy. A jak
pani wie, charakterem pisma tego teatru jest granie w takich miejscach, gdzie
nikt nie dociera, bo jest ciemno. Więc najpierw jest teatr, żeby zapalić
światło. I po to do teatru ludzie przychodzą – mówię o Zakaczawiu, o Piekarach.