W hurraoptymizmie podpisywania petycji tak skonstruowanych, że trudno ich nie podpisać, w matni walki przeciwko wspólnemu wrogowi, w słodkim poczuciu, że teatr w końcu mówi jednym głosem – w tych wszystkich skrajnych i bojowych emocjach łatwo zatracić ostrość spojrzenia.
Część naszego Towarzystwa podpisała protest „Teatr nie jest produktem, widz nie jest klientem”, wszyscy zgadzamy się przynajmniej z częścią zawartych w nim postulatów. Wedle mody na tłumaczenie się, dlaczego popieramy:
bo absurdalne jest siedzenie przy jednym stole z tzw. „organizatorem” i pokorne przekonywanie go, że powinien bardziej wspierać kulturę, kiedy ma się pewność, że ten nie rozumie nawet nikłego procentu naszej roboty
bo przykre jest, że w teatrach pracują wykształceni, zaangażowani i zdolni ludzie, którym dyrektorzy płacą głodowe pensje, nie ze skąpstwa czy braku docenienia, tylko dlatego, że podwyżka o 200 zł. poważnie obciąża budżet wiecznie niedofinansowanej instytucji
bo poniżające jest, że dyrektor zaradny, pozyskujący środki i odwalający kawał artystycznej roboty musi wciąż przepraszać twórców za spóźnienia w płatnościach, gdyż dotacje wystarczają mu na prąd, czynsz i podstawowe pensje. I że twórcy ci przez takie opóźnienia mają poważne problemy z opłaceniem rachunków
bo niesprawiedliwe jest, że odpowiedzialnością za zachwianą płynność finansową obciąża się tego dyrektora, a nie tych, którzy go na takie warunki pracy skazali
bo niedopuszczalne jest, że publicznie lansuje się pogląd, jakoby kultura była zbędnym luksusem, gadżetem z którego czasami można korzystać, kiedy już wydało się wystarczającą kwotę na wszystkie inne sfery życia
W skrócie – bo system finansowania i organizowania kultury jest chory. Ale z głupoty jest chory, a nie z jakiegoś odgórnego tajnego planu wyburzenia wszystkich świątyń sztuki. Z głupoty, braku wrażliwości i uśpienia potrzeb wyższych urzędników. Tak jak decydenci nie są złym smokiem, który tylko czeka, aby nas pożreć, tak i świat teatru nie jest kolorową bajką, a wszyscy dyrektorzy nieskazitelnymi książętami. I jak to z masowymi protestami bywa – to co dla jednych jest walką o pryncypia, dla innych staje się maską kryjącą oblicze nie pierwszej świeżości.
Nie zawsze i nie tylko urzędnicy są winni zapaści finansowej teatrów. W imię krzewienia kultury, wolności artystycznej i innowacyjnej koncepcji spektaklu wyrzuca się w błoto tysiące złotych. Czy zrezygnowanie ze skomponowanej, nagranej i opłaconej muzyki podczas drugiej generalnej jest przejawem wolności twórczej czy niegospodarności? A wycofanie kosztownych elementów scenografii tuż przed premierą? A jak racjonalnie wytłumaczyć, że honoraria twórców potrafią być dziesięć razy większe w jednym teatrze w stosunku do teatru drugiego – i to nie zawsze na linii Warszawa – reszta świata? Dlaczego jednym twórcom płaci się 5 razy więcej za próbę wznowieniową niż innym? Jaki jest sens robienia festiwali za miliony, kiedy można je zrobić kilka razy taniej i zaprosić tyle samo widzów przy podobnym, jeśli nie lepszym poziomie artystycznym? Czy aby na pewno wszystkie opowieści o rozrzutności snujące się po garderobach i bufetach, pracowniach i na bankietach powinniśmy między bajki włożyć? To, że kultury nie da się przeliczyć na pieniądze nie oznacza, że pieniędzy przeznaczonych na kulturę nie trzeba racjonalnie i odpowiedzialnie wydawać. Jeśli ktoś ma nam ochotę zarzucić, że tymi słowami dajemy argument urzędniczemu ciemnogrodowi, możemy tylko apelować o trzeźwe spojrzenie na własny ogródek. Zwalczanie hipokryzji także jest powinnością ludzi kultury.
Towarzystwo Kontrrewolucyjne