Teraz nic nie jest ważne – nasze spory o polski teatr,
ile w nim młodości, a ile niedojrzałości, nasze teatralne plany, z tym
największym: spektaklem o Rewolucji 1905 r., który już pewnie nigdy nie
powstanie, ale to nieważne, bo teraz nic nie jest ważne. Bo Zdzicha nie ma.
Choćby się bardzo w to nie chciało uwierzyć, choćby to zdawało się niemożliwe.
Bo Jaskuła znaczyło Łódź, a Łódź znaczyła Jaskuła. Dla mnie Łódź ma twarz
Zdzisława Jaskuły.
Nie znaliśmy się dobrze i piszę te parę słów w drodze
na Jego pogrzeb, pospiesznie. Smutno jak jasna cholera. Piszę nie jako
brat-łata, ale branżowy kumpel i czujny obserwator. Nie pamiętam, jak się
poznaliśmy, może w Legnicy w latach 90-tych, podczas któregoś z Portu Legnica?
Artur Burszta zaprosił Zdzisława z wierszami, których ten notabene od dawna nie
pisał. Chyba tak, pamiętam jedno czy dwa spotkanie podczas jego pierwszej
dyrekcji w Nowym i opowiadaną przez niego uroczą anegdotę, jak to projektanci
nowego budynku Teatru Nowego zaplanowali - tam gdzie mieli napisane w planie:
„garderoba” – szafę na ubrania….Potem Zdzisław zniknął z Nowego, by powrócić po
ponad 10 latach. I ten ostatnie 5 lat to okres naszych intensywnych kontaktów,
to okres naznaczony ”Kokolobolo”.
Ślepego Maksa dla teatru odkopał Robert Urbański.
Gadaliśmy najpierw ze Zdzichem o innym projekcie naznaczonym łódzki gettem, ale
w końcu stanęło na balladzie o Ślepym Maksie, ikonie przedwojennego świata
przestępczego w Łodzi. I Szai Magnacie, którego Robert zderzył z Maksem i ten
pomysł zbudował naszą opowieść. Zdzisław, który Łódź miał w jednym palcu
pozwolił nam, barbarzyńcom w ogrodzie, na „naszą Łódź”. To była dla mnie,
Roberta, Gosi Bulandy, Bartka Straburzyńskiego, Witka Jurewicza, Kaśki
Knychalskiej, Kaśki Dąbkowskiej, całej naszej drużyny twórczej, piękna,
emocjonalna, wzruszająca przygoda. Bardzo ważny czas.
Dlatego moja Łódź ma twarz Zdzisława Jaskuły. I muzykę
z „Kokolobolo”. Wszyscy piszą o Zdzichu dyrektorze, poecie, dysydencie,
tłumaczu. Mało kto o człowieku: ciepłym, serdecznym, mądrym. I z tajemnicą w
środku. Teraz wszystkiego żałuję, paru maili za ostrych w tonie,
niedokończonych rozmów, nieodebranych telefonów, narzekania na Jego niechęć do
teatralnej biurokracji. Bo Zdzisław nie
był typem „dyrektora-dyrektora”, nienawidził papierów, uciekał z gabinetu,
kiedy tylko mógł. To czasem wkurzało ludzi. Ale w tej swojej niechęci do
biurokracji bywał uroczy. Dzień przed pierwsza próbę „Kokolobolo” posłałem mu
ostateczny tekst sztuki z prośbą o wydrukowanie 25 egzemplarzy dla aktorów.
Napisałem taki suchy mail, tak „po dyrektorsku”, pewnie tak, jak piszę służbowo
w swoim teatrze. Odpisał szybko i krótko:
„Się robi, Szefie”.