„Zanim pójdziesz do ołtarza, przyjrzyj się dokładnie swojej teściowej. Będziesz wiedział, jaka będzie kobieta, którą chcesz poślubić”. Taką życiowo pożyteczną radę dawały kiedyś matki swoim synom. Nie bez powodu. Z doświadczenia wiedziały bowiem nie tylko, że kobieta zmienną jest, ale coś znacznie ważniejszego. Chciały uchronić synów przed chwilowym zauroczeniem, bo - jak powszechnie wiadomo- miłość bywa ślepa i wyjątkowo odporna na prawdę. A o nią najtrudniej w okresie miłosnych łowów i zarzucania sieci na wybranka.
Jesteśmy właśnie w finałowej fazie takiego uwodzenia. Nie chodzi tu jednak o przedmałżeńskie konkury, ale o polityczny wybór. O wszystkie te sieci, wnyki oraz haki z przynętą podrzucane wyborcom. Za radą doświadczonej pani matki zalecałbym wszystkim najwyższy stopień nieufności i ostrożności wobec deklaracji i obietnic, które właśnie teraz (dlaczego nie rok, dwa lata temu?) padają z ust kandydatów do sejmowych i senackich foteli.
Ale przecież wszyscy w kampanii wyborczej obiecują, zapewniają, sypią sloganami… W dużej części to prawda. Więcej (a dla wyborcy trudniej), prawie wszyscy obiecują to samo, według modelu dla każdego, coś miłego plus jeszcze coś ekstra. Są wśród nich i tacy, którzy gotowi są nawet awansem rozdawać dobra, którymi nie dysponują i nigdy nie będą dysponowali. Właśnie dlatego przypomniała mi się rada pani matki. W konkretnej sytuacji, o którą tu chodzi, sprowadziłaby się do bardzo dokładnego sprawdzenia nie tego CO, ale KTO mówi i obiecuje. Do dyskusji o tym kim jest i czego dotychczas dokonał kandydat, a nie do pustosłowia w stylu kim chciałby być i czego chciałby dokonać. Byle tylko dać mu mandat do władzy.
Przy okazji… Warto by się zdecydowanie uważnie przyjrzeć owej „teściowej”, czyli w tym przypadku osobom popierającym lub wręcz namaszczającym i popychającym kandydata do parlamentu. Bo – pisałem już o tym – polityka to gra drużynowa. W pojedynkę można rozwiązywać krzyżówki, iść na ryby lub oglądać mecz w telewizji. Samotnie nie da się nic ugrać, ani – tym bardziej – cokolwiek wygrać, by w efekcie zrealizować wyborcze obietnice. Ale przyglądać się trzeba uważnie i z namysłem.
Sam też się przyglądam. Czasami z rozbawieniem dostrzegam, jak na siłę kreuje się medialną czyli propagandową rzeczywistość. Zgodnie z nią jednego z moich konkurentów popierają właściwie wszyscy, czyli… pis, wypis, zapis, przepis i popis. Zabawę w rozszyfrowywanie, kto jest tu kim, zostawiam czytelnikom i wyborcom. Dla ułatwienia wyjaśniam, że trzy ostatnie to prezydenci dolnośląskich miast. Najzabawniejszy jest ten ostatni. W poniedziałek poparł, w środę twierdził, że został źle zrozumiany, teraz zaprzecza i popiera kogo innego. Widocznie być za, a nawet przeciw, to polska, bardzo prezydencka przypadłość i tradycja.
Niech, tam. Pytanie tylko dlaczego o poparciu było bardzo głośno, a o tym, że to tylko „nieporozumienie” jest tak cicho? Może rację ma wybitny wiedeńczyk i filozof Karl Popper, który dowodził, że „telewizja kształtuje nie jednostki wolne, krytyczne i odpowiedzialne, lecz bierne, powierzchowne i sentymentalne”. Formuje zatem nie tyle świadomych obywateli demokratycznego społeczeństwa informacyjnego, ile dobrze zabawioną widownię. To wielkie zagrożenie dla demokracji, także tej lokalnej. To poważny problem i prawdziwe wyzwanie. Także dla mnie. Po to między innymi kandyduję. Popper przed śmiercią bał się, że nowe generacje wychowane na telewizji nie będą zdolne do obrony wolności, którą odziedziczyły po swoich rodzicach. Ja też się tego obawiam.