Jako kontrrewolucjoniści od czasu do czasu zerkamy w przeszłość. Nie wydaje nam się wprawdzie, że kiedyś było wyłącznie lepiej, ludzie czytali książki, słuchali jak jeden mąż muzyki poważnej i kochali greckie tragedie, że dzieci były grzeczne i karne, a dorośli dobrze wychowani. Patrzymy jednak z poczuciem, że czegoś możemy się od tej przeszłości, od tamtych ludzi nauczyć.
Postanowiliśmy więc zerknąć na dzieje sceny w najbliższej naszym sercom Legnicy, by przypomnieć sobie, jak wieki temu rozwiązywano pewne problemy, które pojawiają się między ludźmi niezależnie od epoki. Początki teatru w Legnicy giną wprawdzie w mroku dziejów, ale już pierwsze uchwytne ślady legnickiego życia teatralnego, które pojawiają się w początkach XVII stulecia w postaci wystawnego teatru jezuickiego, przynoszą nader interesujący szczegół – owe bogate inscenizacyjnie, nowoczesne spektakle, w których używano efektów świetlnych, latających maszyn, kunsztownie malowanych kulis i zmyślnych, ruchomych dekoracji, były subsydiowane przez miasto, choć z całą pewnością nie sprowadzano do ich przygotowania słynnych artystów stołecznych. Cóż się dziwić tej łaskawości dla teatru – jeden z rektorów tutejszej Akademii Rycerskiej parał się dramatopisarstwem (napisał między innymi sztukę o radości „Polaków i Ślązaków” z nawrócenia na chrześcijaństwo pod panowaniem Mieszka I), burmistrz zaś był poetą, który stworzył przeszło 400 wierszy.
W tej sytuacji jest też jasne, że gdy w początkach XIX wieku rozbudowującemu się miastu przestała wystarczać Sala Komedii – przybytek Melpomeny w postaci ponurej klitki, zastawionej beczkami z zatęchłą wodą na wypadek pożaru – rajcowie nie pożałowali grosza na nowe miejsce dla sztuki. Za 33 tysiące talarów wynajęto wybitnego architekta Carla Ferdinanda Langhansa, autora świeżo wówczas postawionego gmachu wrocławskiego Teatru Miejskiego (dziś Opery Wrocławskiej). Aby wznieść teatr, zburzono nawet resztki walących się miejskich sukiennic – czy ktoś wyobraża sobie, że dziś w tym celu zrównano by z ziemią galerię handlową? Budowa potężnej struktury trwała dwa lata, choć nie brakowało przeszkód. W wykopie pod fundamenty znaleziono pewną ilość czaszek i kawałków ludzkich kości – okazało się, że nie był to bynajmniej przygotowany przez zapobiegliwego teatromana z przeszłości zapas dekoracji do „Hamleta”, ale pozostałość po niegdysiejszym miejscu kaźni. W trakcie prac z rusztowań spadło kolejno dwóch kierowników budowy. Pierwszy przypłacił to życiem, drugi, ciężko poturbowany, przeżył. Nie wiemy, czy przez resztę życia chodził do teatru, wierzymy jednak, że mimo tak ponurych doświadczeń jego miłość do sztuki nie wygasła. W każdym razie jego przykład nie podziałał odstraszająco: spektakle, których tytuły nie powiedziałyby dziś nic najsumienniejszym historykom, chciały początkowo oglądać takie tłumy, że o pilnowanie porządku przy wejściu trzeba było poprosić żołnierzy. Mimo to w długich kolejkach dochodziło do awantur i wybijania szyb. Po tak mocnym początku teatr przez długie dziesięciolecia nie narzekał na brak zainteresowania publiczności.
Wspominając te incydenty, nie postulujemy ani postawienia przed wejściem do teatru czołgu i armaty (choć może by to i kogoś przyciągnęło – zakazany owoc smakuje lepiej), ani powrotu do drugoligowego repertuaru dziewiętnastego stulecia. Chcielibyśmy tylko sobie i wszystkim wokół przypomnieć, że choć świat tak mocno się zmienił, teatr jest dziś równie ważny jak niegdyś. A przynajmniej może być. Czego (nie tylko na Międzynarodowy Dzień Teatru) Państwu i sobie życzymy.
Towarzystwo Kontrrewolucyjne