Rozpoczynając debatę w Pałacu Prezydenckim „ Artyści
i urzędnicy: szukanie wspólnego języka” powiedziałem mniej więcej tak (mniej więcej
dlatego, że mówiłem z głowy, a nie z kartki): artyści i urzędnicy różnią się od
początku świata, bo różnią ich odmienne oczekiwania.
Artyści chcą jak największej autonomii, nawet jak
oznaczałaby wyrzucanie milinów euro/złotych w kosmos, urzędnicy chcą, aby wszyscy
byli im podporządkowani, bo przecież
władza rządzi. W pewnym pięknym mieście na Ł. do tzw. umowy dyrektorskiej
próbowano wpisać, że zmianę tytułu, realizowanej przez teatr sztuki, ma zatwierdzać zarząd województwa…
Artyści i urzędnicy właściwie ze sobą nie
rozmawiają: urzędnicy wolą pisać pisma, bo za paragrafem i liczbą dziennika czują
się pewniej, artyści pism nie piszą, bo się brzydzą, przecież to nie uchodzi,
ze prawdziwy artysta pisma pisał. Artyści są niezmienni, jak już raz się
zostanie artystą, jest się nim do końca świata, urzędnicy przeciwnie, zmienni
są jak - za przeproszeniem, kobiety – to znaczy często się zmieniają, bo
nasza zdecentralizowana, samorządowa Polska, którą wychwalał na debacie prezydent
Komorowski, to mocno upolityczniona Polska i każda zmiana w mieście i
województwie wymiata poprzednią ekipę i „mamy, panie, nowe priorytety”.
Więc uczymy się tej nowej władzy, a ona uczy się
nas, i tak mija kadencja , i znowu trzeba się wzajemnie uczyć od początku. Żeby
było jasne: uczyć tak naprawdę nikt się nie chce, zresztą dlaczego miałby
chcieć, kiedy od dziecka uczymy się pod przymusem – proszę mi pokazać
szczęśliwego i zadowolonego ze szkoły gimnazjalistę. Więc nikt się nie uczy,
władza lubi rządzić, artyści wolą żądać i tak nam życie upływa na wzajemnym
niezrozumieniu…
Post scriptum: oczywiście na debacie mówiłem dużo poważniej
niż powyżej, bo jak to na poważnej debacie mówić niepoważnie? Szczególnie kiedy mówi się jako pierwszy. Ale
tak mi się jakoś napisało niepoważnie i niech już tak zostanie.