Przy okazji szperania w starych numerach „Wersji”, pisma społeczno-kulturalnego, które na przełomie XX i XI wieku (jak to brzmi!) wydawaliśmy w Teatrze (szukałem dawnych tekstów Ludwika Gadzickiego przygotowując się do piątkowego wieczoru) odnalazłem moją osobiste „dzieło”, felieton z cyklu „Prosto z Mostu”, który to cykl prowadziłem wtedy w „Wersji”, a za chwilę wygłaszałem w Radio Wrocław. O tych przygodach napisze innym razem, a teraz pozwólcie, że przypomnę to dziełko z maja 1999 roku, a więc napisane jeszcze przed „Balladą o Zakaczwiu”, gdzie Indianom poświęciliśmy spory fragment…
„Śmierć Apacza" to w slangu, który pewnie przywiozłem z Galicji (to taka prowincja Austro-Węgier, która obecnie nazywa się województwo małopolskie), rzecz ostateczna, koniec świata, określenie ponad które... nie ma już określe¬nia. Polski język, który za księdza Kitowicza bywał bogaty, a teraz jest niezmiernie ubogi, sam (niezależnie od polonistów) kreuje nowe. Statystyczna pani, do której przychodzi pan z „Visirem" otwiera drzwi i - widząc kamerę - zaniepokojona mówi „O Jezus Maria", potem dodaje „ O Matko Boska" (mogę się mylić, ale intencję oddaję). Inni, już niestatystyczni pokrzykują „O matko z córką", co na pewno nie jest teologicz¬ne. W naszym, teatralnym, slangu powodzenie ma „reakcyjność", co nie ma nic wspólnego z zachowawczym syste-mem politycznym, a po prostu oznacza reakcję w zachowa¬niu (mowie) jednego aktora na drugiego. Twórcy z innych miast mówią o odbijaniu i znów nie dziewczyny, tylko akto¬ra wobec aktora itp. Swoją mowę mają artyści, księgowe, barmani, kierowcy (tu wiele się zdarza...), policjanci, nie mówiąc już o kibicach czy komentatorach sportowych („pił¬ka dryfuje mówiąc kolokwialnie").
„Śmierć Apacza" jest może jednym z lepszych językowych pomysłów, dlatego że odwołuje się do milionowej widowni filmów „Winnetou I, II, III" tudzież czytelników słynnego cyklu powieści Karola Maya.
Śmierć Apacza, jak - wierzę - wiedzą entuzjaści tej twórczości bywa:
po pierwsze: rzadka. Apacz rzadko kiedy ginie, bo Apa¬cze (Apaczowie) są w mniejszości (wobec białych) i nie mogą ginąć, bo kto będzie napędzał twórczość (książkę, film), po drugie: jeśli Apacz ginie, to umiera długo, jak „Otello" w operze (po śmierci musi wyśpiewać piętnastominutową arię). Apacz umiera długo, bo musi białemu (który jest jed¬nym z licznych Oldów...) wypowiedzieć ważną myśl, przejść na chrześcijaństwo (komunistyczna cenzura konsekwentnie wycinała te trzy strony z kilkustronicowej śmierci Winne¬tou), zdradzić miejsce ukrycia skarbu etc. po trzecie wreszcie: odchodzi długo, bo chce pozostawić po sobie to, co jest poza ekranem, książką: wzruszenie po swojej śmierci.
Dlatego też określenie „śmierć Apacza" ma w sobie coś emocjonalnego, coś, do czego określający jest przekonany, ale rzeczywistość - niestety nie układa się po jego myśli. „Śmiercią Apacza" jest więc coś niewyobrażalnego, coś co w głowie się nie mieści.
Dlatego sądzę, że w Legnicy warto - obok kultury łem-kowskiej, serbo-łużyckiej - popularyzować kulturę indiań¬ską. Nie bójmy się Indian. Indianie, przynajmniej ci u Maya, są dobrymi ludźmi. Jest ich niewielu, prawda, ale są. W na¬szych bardzo współczesnych i bardzo nieindiańskich cza¬sach dobrych ludzi nie ma zbyt wielu. Nie ma czasu na do¬brych ludzi, Dlatego pamiętajmy o tych, którzy wciąż żyją: o Winnetou, Inczu-czunie, Apanaczi. Pamiętajmy o Apaczach.