piątek, 21 lutego 2014

Flesze i zmory


Może było tak, dat i fakty plączą się: moje pierwsze dziennikarskie doświadczenie to był tekst „interwencyjny” o lodowisku w Tarnowie, które miało powstać, a długo nie powstawało, wydrukowały go „Tarnowskie Azoty”, był rok 1978,  miałem wtedy 14 lat. Szefem tego zakładowego tygodnika, finansowanego przez lokalne zakłady chemiczne, był mój Tato, Eugeniusz, wtedy dziennikarska potęga w Tarnowie. Szefował także tarnowskiemu oddziałowi „Gazety Krakowskiej”, a przecież za niedługo szefem ‘Krakowskiej” został Maciej Szumowski, to był złoty okres tej gazety, 1980 i 1981 rok, świetne teksty i opozycyjny wobec partyjnej konserwy ton. Tato był w tym wszystkim mocno, po stanie wojennym wpadł w kłopoty, w lipcu 82 roku przyszła choroba – wylew, z którego na szczęście wyszedł, ale zawodu już nie mógł wrócić, zresztą już nie było gdzie.

Ja natomiast bardzo pchałem się do dziennikarstwa., po stanie wojennym znalazłem sobie niszę, pisanie o sporcie do krakowskiego „Tempa”. Terminowałem u Ryszarda Niemiec, przez wiele lat dziennikarskiej  firmie  w Krakowie, co to były za czasy, podróże PKP i PKS-em, relacje z III i IV ligi piłkarskiej, 0-0 w pasjonującym meczu Kolejarz Stróże – Harnaś Tymbark,  i krzesełko rybackie podsunięte mi na meczu w Bochni przez usłużnych działaczy, żeby „pan redaktor się nie zmęczył”. „Pan redaktor” miał wtedy 19 lat, wracał do domu i dzwonił do hali maszyn na Wielopolu,  i dyktował maszynistce relację z meczu. Gwoli wyjaśnienia, nie było wtedy komputerów i poczty mailowej. Czasem pisałem teksty poważniejsze, na przykład o słynnym szachiście Aleksandrze Alechinie i wtedy biegłem do kiosku z samego rana i dotykałem swój poważny tekst.  Wszystko nagle się skończyło w 1984 r. Niemiec poparł polityczną decyzję o wycofaniu się Polski z olimpiady w Los Angeles, a  mnie to tak oburzyło, że….wysłałem mu ….dosyć obraźliwą  pocztówkę, treść była mniej więcej taka, że  jest wstrętnym komuchem i że rezygnuję ze współpracy. Flesz:, siedzę na krakowskim rynku, gołębie gruchają,  a ja piszę antykomunistyczną pocztówkę.

W drugiej połowie osiemdziesiątych lat,  „Tempo” zamieniłem na podziemny „Świat Pracy” – matryca wkręcona w maszynę do pisania „Mercedes”, cztery strony pisane przez siebie pod różnymi pseudonimami. W czerwcu 1989 r. wybuchła Niepodległość, ja skręciłem do teatru (zresztą miłośniczo już go uprawiałem od kilku lat) i zostałem już w nim do dziś.

Dlaczego o tym wszystkim piszę? Ano dlatego, że jakiś rok temu, w Wójtowicach, u Krzyska Komornickiego, zobaczyłem najnowszy numer „Zdania” i usłyszałem, że ono wciąż wychodzi. I się wzruszyłem, bo „Zdanie’ kojarzy mi się właśnie w tamtym krakowsko-tarnowskim czasem, gdzieś w domu na Żeromskiego mam stare, pożółkłe numery z lat 80-tych. I myślałem, że tego świata już nie ma, że to zamknięty rozdział, a tu, popatrz, niespodzianka, i stąd te wspomnienia, poplątane i pewnie nie końca ścisłe.

Pamięć jest absolutnie ulotna i przez to absolutnie fantastyczna, zapisuje tylko chwile, nie zawsze te najważniejsze, w jakimś fleszu, zbliżeniu. Pamiętam na przykład, że denerwował mnie ten karnawał Solidarności w 80 i 81 roku, te ciągłe protesty, krzyki, awantury. W głowie miałem reformę szkoły i dziewczyny. Flesz: 13 grudnia mama weszła z rana do mojego pokoju i powiedziała, że jest wojna, a ja jaka wojna i obróciłem się na drugi bok. Potem pojechałem z Tatą do redakcji „Tarnowskich Azotów”,  mijaliśmy na ulicach wozy opancerzone i uzbrojonych żołnierzy. Redakcja była już zaplombowana, a ja sobie pomyślałem: jak władza wyprowadza czołgi przeciw własnym obywatelom? I tak stałem się antykomunistą. Flesz: któraś rocznic 13 grudnia, jadę do Krakowa pod pretekstem udziału w jakiejś manifestacji, a tak naprawdę jest to pretekst, żeby wizytę u Ukochanej B ukryć przed Ukochaną A. Antyrządowa manifestacja to bardzo poważny pretekst. Sytuacja trochę jak z „Ronda” Kazimierza Brandysa, gdzie bohater w czasie okupacji chroni swoją ukochaną wymyślając jej działalność w fikcyjnej organizacji. Flesz: kościół w Mistrzejowicach wypełniony po brzegi publicznością, która ogląda „Małą apokalipsę” Teatru Ósmego Dnia. Graja pod ołtarzem i z tej improwizowanej sceny pada czasem, a może i często,  niecenzuralne słowo, i nikogo to nie oburza, jest niepisana zgoda, niepisana umowa widzów z aktorami.   

            Flesze i zmory. Kiedy nie mogę spać, a zdarza mi się to coraz częściej,  wraca mi często fragment opowieści Jana Bielatowicza.  Bielatowicz to emigracyjny pisarz rodem z Tarnowa, o którym jeszcze przed moją emigracją do Legnicy napisałem książkę. Ta opowieść nosi tytuł „Książeczka” i jest fantastycznym wspomnieniem przedwojennego Tarnowa. Jest w niej wstrząsający ostatni rozdział „Perłowa granica”, który kończy się  tak:

„Jednej złej nocy, po wielu latach, kiedy już ziemia rodzinna usunęła mi się spod stóp, a trąba powietrzna rzuciła daleko od domu, szukałem ucieczki przed bezsennością i powrotu na bezpieczną łódkę na morzu strachu.
Powrotu do domu rodzinnego, portu nieomylnego, miejsca nie usuwającego się spod stóp, gdy ziemia się obróci. Schronienia przed trąbami powietrznym, trzęsawiskami, błędnymi ogniami, smokami i południcami, chociaż z domowymi duchami i strachami.
Kiedym pogrążony w te rozważania pomyślał, że nijak nie ma powrotu za perłową granicę ujrzałem – po tylu latach – czarną zmorę z dukatowymi oczyma jak się wyrajała niezgrabnie z sufitu. Przeszył mnie zimny strach, ale zamiast krzyknąć uśmiechnąłem się do niej przyjaźnie bo tylko ona ocalała z dzieciństwa. Ona jedna powróciła.
Coś przecież nie opuszcza człowieka nigdy. Strach.”

Wszyscy oswajamy nasze zmory. Od tego,  jak skutecznie to czynimy, zależy los naszych światów. Nie każda jest czarna, nie każda ma dukatowe oczy.


 PS. Powyższy tekst ukaże się niebawem w piśmie „Zdanie”. 

wtorek, 18 lutego 2014

Do Marka Fiedora słów kilka


Marku,
papier wszystko przyjmie i tak tylko mogę rozumieć ten fragment Twojego wywiadu „Teatr nie jest barykadą”, pomieszczonego ostatnio na portalu teatralny.pl, w którym odnosisz się naszego Manifestu Kontrrewolucyjnego i Teatru Opowieści. 

Zastanawiałem się, czy reagować na tę zaczepkę. Myślę jednak, że jestem winny to wszystkim, którzy stworzyli w latach 90-tych drużynę Modrzejewskiej w Legnicy. W wywiadzie mówisz takie między innymi słowa:   „Jacek (…) dał się chyba trochę ponieść emocjom. Przecież sam był przez wiele lat beneficjentem tego systemu, który windował Legnicę jako progresywną alternatywę dla zacofanych teatrów stołecznych. I sam dobrze wie, że mechanizm „giełdy” nie działa sprawiedliwie – w pewnym momencie zagarnia i winduje na „top” wszystko bez różnicy: i to, co wielkie, i to, co średnie. Działa jakiś owczy pęd i wszyscy się zachwycają. A potem moda mija i obiektem „lansu” stają się inni. (…)  Jacek zaczął się zżymać, widząc że metka „Made in Legnica” już nie gwarantuje rankingowego sukcesu i chyba niepotrzebnie starał się ubrać swoją złość w koncept programowy”.

Powiedzieć, że to wszystko nieprawda,  to mało powiedzieć.  Legnica nie była beneficjentem żadnego systemu,  bo też w połowie lat 90-tych nie było żadnego takiego systemu. Nigdy nie ustawialiśmy się w kontrze do „zacofanych teatrów warszawskich” i tak nas nie opisywano. Robiliśmy swoje. Siedem lat ciężko pracowaliśmy na naszą markę robiąc spektakle, o których mało kto wiedział. Dopiero „Ballada o Zakaczawiu” na jesieni 2000 roku przyniosła nam ogólnopolski rozgłos. Nie byliśmy produktem giełdy, bo giełdy wtedy jeszcze nie było. Nie było teatralnych spółdzielni, Krytyki Politycznej, Instytutu Teatralnego, festiwalomanii, dramaturgów na etacie  i wszystkich innych zmór polskiego teatru.  To wszystko zaczęło się dużo, dużo później.

Rozumiem, że nie cierpisz manifestów, ale to chyba nie zabiera innym prawa do ich tworzenia, a sugestia, że nasz powstał z kompleksów i niedowartościowania,  jest tak samo fałszywa jak to, że ogłoszony wczoraj program gospodarczy PiS jest ratunkiem dla Polski. Przykro mi też trochę osobiście, bo zaprawdę myślałem, że o mojej inteligencji masz trochę lepsze zdanie. Ale cóż, udowadnianie, że nie jestem wielbłądem, to moja specjalność, tak w życiu artystycznym, jak i społecznym.

Pozdrawiam przyjacielsko 
Jacek 


czwartek, 13 lutego 2014

Urzędowe spotkanie


Byłem dziś na inauguracji „prezydenckiej” Strategii Rozwoju Miasta Legnica 2015-2200+. Niewiele z tego spotkania zrozumiałem, bo tak w wystąpieniu prezydenta, jak i przedstawicieli grupy „Lider” z Poznania (która ma opracować ową strategię),  przeważała mowa-trawa, a z sali nikt, literalnie nikt, nie zabrał głosu (!); miałem więc sporo czasu na refleksje, którymi chcę się podzielić:

- dlaczego spotkanie to zorganizowane zostało w  komercyjnie wynajmowanej sali hotelu „Qubus”, a nie w którejś z przestrzeni administrowanej lub współfinansowanej przez miasto, chociażby w Teatrze Modrzejewskiej, którego atmosfera na pewno sprzyja takim spotkaniom, a możliwości techniczne  są podobne?

- dlaczego na sali przeważali przedstawiciele Urzędu Miasta, radni związani z prezydentem, dyrektorzy instytucji miejskich, a tak niewielu było przedstawicieli ngosów, lokalnych społeczności?

Kiedy miesiąc temu ogłosiliśmy rozpoczęcie prac nad Obywatelską Strategią Rozwoju Legnicy 2014-2200, pojawiły się obawy, czy jest ona potrzebna, skoro urząd i tak będzie pracował nad swoją.  Rzekłem wtedy, że między naszymi strategiami jest podstawowa różnica: nasza jest „oddolna”, a prezydencka jest „odgórna”. Niestety, urzędowa frekwencja na dzisiejszym spotkaniu potwierdziła moją intuicję.


I jeszcze jedno. Następne , warsztatowe spotkanie w sprawie "prezydenckiej" strategii zaplanowano w kolejnej, komercyjnie wynajmowanej przestrzeni, w KGHM Letia. Widać pan prezydent gustuje w wysokich, oszklonych budowlach.