Może było tak, dat i fakty plączą się: moje pierwsze
dziennikarskie doświadczenie to był tekst „interwencyjny” o lodowisku w
Tarnowie, które miało powstać, a długo nie powstawało, wydrukowały go
„Tarnowskie Azoty”, był rok 1978, miałem
wtedy 14 lat. Szefem tego zakładowego tygodnika, finansowanego przez lokalne
zakłady chemiczne, był mój Tato, Eugeniusz, wtedy dziennikarska potęga w
Tarnowie. Szefował także tarnowskiemu oddziałowi „Gazety Krakowskiej”, a
przecież za niedługo szefem ‘Krakowskiej” został Maciej Szumowski, to był złoty
okres tej gazety, 1980 i 1981 rok, świetne teksty i opozycyjny wobec partyjnej
konserwy ton. Tato był w tym wszystkim mocno, po stanie wojennym wpadł w
kłopoty, w lipcu 82 roku przyszła choroba – wylew, z którego na szczęście
wyszedł, ale zawodu już nie mógł wrócić, zresztą już nie było gdzie.
Ja natomiast bardzo pchałem się do dziennikarstwa.,
po stanie wojennym znalazłem sobie niszę, pisanie o sporcie do krakowskiego
„Tempa”. Terminowałem u Ryszarda Niemiec, przez wiele lat dziennikarskiej firmie
w Krakowie, co to były za czasy, podróże PKP i PKS-em, relacje z III i
IV ligi piłkarskiej, 0-0 w pasjonującym meczu Kolejarz Stróże – Harnaś Tymbark,
i krzesełko rybackie podsunięte mi na
meczu w Bochni przez usłużnych działaczy, żeby „pan redaktor się nie zmęczył”.
„Pan redaktor” miał wtedy 19 lat, wracał do domu i dzwonił do hali maszyn na
Wielopolu, i dyktował maszynistce relację
z meczu. Gwoli wyjaśnienia, nie było wtedy komputerów i poczty mailowej. Czasem
pisałem teksty poważniejsze, na przykład o słynnym szachiście Aleksandrze Alechinie
i wtedy biegłem do kiosku z samego rana i dotykałem swój poważny tekst. Wszystko nagle się skończyło w 1984 r. Niemiec
poparł polityczną decyzję o wycofaniu się Polski z olimpiady w Los Angeles,
a mnie to tak oburzyło, że….wysłałem mu ….dosyć
obraźliwą pocztówkę, treść była mniej
więcej taka, że jest wstrętnym komuchem
i że rezygnuję ze współpracy. Flesz:, siedzę na krakowskim rynku, gołębie
gruchają, a ja piszę antykomunistyczną
pocztówkę.
W drugiej połowie osiemdziesiątych lat, „Tempo” zamieniłem na podziemny „Świat Pracy”
– matryca wkręcona w maszynę do pisania „Mercedes”, cztery strony pisane przez
siebie pod różnymi pseudonimami. W czerwcu 1989 r. wybuchła Niepodległość, ja
skręciłem do teatru (zresztą miłośniczo już go uprawiałem od kilku lat) i
zostałem już w nim do dziś.
Dlaczego o tym wszystkim piszę? Ano dlatego, że
jakiś rok temu, w Wójtowicach, u Krzyska Komornickiego, zobaczyłem najnowszy
numer „Zdania” i usłyszałem, że ono wciąż wychodzi. I się wzruszyłem, bo
„Zdanie’ kojarzy mi się właśnie w tamtym krakowsko-tarnowskim czasem, gdzieś w
domu na Żeromskiego mam stare, pożółkłe numery z lat 80-tych. I myślałem, że
tego świata już nie ma, że to zamknięty rozdział, a tu, popatrz, niespodzianka,
i stąd te wspomnienia, poplątane i pewnie nie końca ścisłe.
Pamięć jest absolutnie ulotna i przez to absolutnie
fantastyczna, zapisuje tylko chwile, nie zawsze te najważniejsze, w jakimś
fleszu, zbliżeniu. Pamiętam na przykład, że denerwował mnie ten karnawał
Solidarności w 80 i 81 roku, te ciągłe protesty, krzyki, awantury. W głowie
miałem reformę szkoły i dziewczyny. Flesz: 13 grudnia mama weszła z rana do
mojego pokoju i powiedziała, że jest wojna, a ja jaka wojna i obróciłem się na
drugi bok. Potem pojechałem z Tatą do redakcji „Tarnowskich Azotów”, mijaliśmy na ulicach wozy opancerzone i
uzbrojonych żołnierzy. Redakcja była już zaplombowana, a ja sobie pomyślałem:
jak władza wyprowadza czołgi przeciw własnym obywatelom? I tak stałem się
antykomunistą. Flesz: któraś rocznic 13 grudnia, jadę do Krakowa pod pretekstem
udziału w jakiejś manifestacji, a tak naprawdę jest to pretekst, żeby wizytę u
Ukochanej B ukryć przed Ukochaną A. Antyrządowa manifestacja to bardzo poważny
pretekst. Sytuacja trochę jak z „Ronda” Kazimierza Brandysa, gdzie bohater w
czasie okupacji chroni swoją ukochaną wymyślając jej działalność w fikcyjnej
organizacji. Flesz: kościół w Mistrzejowicach wypełniony po brzegi
publicznością, która ogląda „Małą apokalipsę” Teatru Ósmego Dnia. Graja pod
ołtarzem i z tej improwizowanej sceny pada czasem, a może i często, niecenzuralne słowo, i nikogo to nie oburza,
jest niepisana zgoda, niepisana umowa widzów z aktorami.
Flesze i zmory. Kiedy nie mogę spać,
a zdarza mi się to coraz częściej, wraca
mi często fragment opowieści Jana Bielatowicza. Bielatowicz to emigracyjny pisarz rodem z
Tarnowa, o którym jeszcze przed moją emigracją do Legnicy napisałem książkę. Ta
opowieść nosi tytuł „Książeczka” i jest fantastycznym wspomnieniem przedwojennego
Tarnowa. Jest w niej wstrząsający ostatni rozdział „Perłowa granica”, który
kończy się tak:
„Jednej
złej nocy, po wielu latach, kiedy już ziemia rodzinna usunęła mi się spod stóp,
a trąba powietrzna rzuciła daleko od domu, szukałem ucieczki przed bezsennością
i powrotu na bezpieczną łódkę na morzu strachu.
Powrotu
do domu rodzinnego, portu nieomylnego, miejsca nie usuwającego się spod stóp,
gdy ziemia się obróci. Schronienia przed trąbami powietrznym, trzęsawiskami,
błędnymi ogniami, smokami i południcami, chociaż z domowymi duchami i
strachami.
Kiedym
pogrążony w te rozważania pomyślał, że nijak nie ma powrotu za perłową granicę
ujrzałem – po tylu latach – czarną zmorę z dukatowymi oczyma jak się wyrajała
niezgrabnie z sufitu. Przeszył mnie zimny strach, ale zamiast krzyknąć
uśmiechnąłem się do niej przyjaźnie bo tylko ona ocalała z dzieciństwa. Ona
jedna powróciła.
Coś
przecież nie opuszcza człowieka nigdy. Strach.”
Wszyscy
oswajamy nasze zmory. Od tego, jak skutecznie
to czynimy, zależy los naszych światów. Nie każda jest czarna, nie każda ma
dukatowe oczy.
PS. Powyższy tekst ukaże się
niebawem w piśmie „Zdanie”.
Cześć Jacku. a gazetka szkolna w II LO też Ci się przypomina?
OdpowiedzUsuńOczywiście. Nazywała się "Errata", mam jeszcze teksty (pisane ręcznie) w domu w Tarnowie. Bo wszystkie egzemplarze spłonęły, kiedyś o tym opowiem.
OdpowiedzUsuń