niedziela, 29 stycznia 2012

Śmierć nie jest wcale piękna

Śmierć nie jest wcale piękna. Śmierć jest straszna, tragiczna, smutna. Nie bez przyczyny od zawsze widzimy ja z twarzą kościotrupa i z kosą. Ta śmierć przyszła po Waldka Czechowskiego wczoraj w piątej minucie premiery naszego spektaklu „Inny chłopiec”. Widz zmarł w trakcie premiery, na scenie, bo tam usytuowana jest widownia w tym przedstawieniu. Przez 40 minut walczyliśmy o Jego życie – najpierw dzielnie cywile: aktorzy i widzowie, potem ratownicy medyczni. Nie daliśmy rady.

Powiem szczerze; od dawna jestem impregnowany na to całe poetyzowanie śmierci. Że jest piękna, że każdy aktor marzy, żeby umrzeć na scenie. Nie jest tak. Śmierci się boimy, odsuwamy myśli o niej, żyjemy tak jakby jej nie było. Kiedy przychodzi dzieje się to zwykle tak nagle, że tego nie rejestrujemy. I może tak jest dobrze. Bo przecież część z nas wierzy w życie po śmierci i ci mają nadzieję. A tym co nie wierzą i tak jest wszystko jedno.

Z Waldkiem kolegowaliśmy się od wielu lat gadając czasem o sztuce, teatrze, książkach. Waldek „robił w biznesie”, ale w duszy był humanistą pełna gębą. Kochał teatr i mimo, że ostatnio pracował w Warszawie, często w weekend zaglądał do naszego teatru. Pamiętam Jego zachwyt nad „Dziadami’ Raczaka na Piekarach, pamiętam nocne gadania w Modjeskiej przy okazji któregoś z festiwali, jeszcze z Irkiem Guszpitem z którym Waldek znał się ze studiów. Ta straszna śmierć zbiera swoje żniwo – po Ludwiku Gadzickim zmarł kolejny wierny widz legnickiego teatru.

sobota, 28 stycznia 2012

Młodzi z nami, kto przeciw nam?

Kolejny głos na temat manifestu. Kasia Knychalska i cała redakcja kwartalnika teatralnego "nietak!t" już od kilku lat robią kontrrewolucję. Dlatego ich głos jest szczególnie ważny. Zamieszczam tekst Kasi w wersji oryginalnej (we wrocławskiej „Gazecie Wyborczej” poszedł dziś skrócony, co zmienia sensy, szczególnie w kontekście sprzeciwu pokolenia młodych i pracy "nietak!tu").

"Kilka dni temu Teatr Modrzejewskiej w Legnicy ogłosił manifest kontrrewolucyjny, który wywołał środowiskową dyskusję. Manifest ten współtworzyłam i podpisałam. Ale trzy lata temu, kiedy nie myślałam jeszcze nawet o współpracy z Teatrem Modrzejewskiej, założyłam wraz z przyjaciółmi z filologii polskiej we Wrocławiu kwartalnik teatralny „nietak!t”. Kwartalnik najbardziej jak tylko można - kontrrewolucyjny. Nawet dziś żadne z nas nie dobiegło jeszcze 30-stki. Jesteśmy dziećmi nowoczesności i nowoczesny teatr się o nas upomina. Podobno świat naszego pokolenia jest światem fragmentów i dlatego sztuka dla nas też musi być fragmentaryczna. Mówi się nam, że fabuła jest ogłupiająca, a olśnienie przyjść może tylko z chaosu znaków, krzyku, gagu i skandalu. Tłumaczy, że nie możemy się obrażać na to, co nas otacza, że nie zawrócimy kijem rzeki. Musimy akceptować kicz w życiu i tym samym kicz na scenie, bo przecież scena odbija rzeczywistość. A wszystko, co odbiega od lansowanego wzorca uznać za „staroświeckie”.

Są w naszym pokoleniu ci, którzy lubią spektakle Strzępki i ci, którzy najbardziej cenią Raczaka. To normalne. Nienormalne jest natomiast przekonywanie, że istnieją tylko ci pierwsi. Moda teatralna nie tylko unifikuje sceniczny świat, ale i przekrzywia obraz jego odbiorców. A twórcy tej mody roszczą sobie prawo do określania potrzeb i upodobań młodego widza.
To my jesteśmy młodymi widzami i jako widzowie właśnie - zmęczeni, znudzeni powtarzalnością i komercyjnością teatru – powołaliśmy naszą Fundację i naszą gazetę.

Kontrrewolucja teatralna to zjawisko dużo szersze niż tylko branżowe prztyczki pomiędzy dyrektorami teatrów, zawsze obciążonych posądzeniem o bronienie własnego podwórka. Kontrrewolucja to upomnienie się o „demokratyzację” teatru, o równy dostęp do wszystkich jego odmian, języków, estetyk – bez podziału na to co nowe, stare, modne dziś i modne kiedyś. Wywyższanie kategorii nowości ponad poziom artystyczny, warsztat, oryginalność czy pasję nie wróży najlepiej i współczesnemu teatrowi, i samemu widzowi. A już na pewno widzowi młodemu, którego nie uczy się poszukiwania, porównywania i samodzielnego myślenia, ale zarzuca z każdej strony jedną wizją gloryfikowanego, nowoczesnego teatru. To kontrrewolucja nie tylko w opozycji do modnego teatru, ale też obowiązującego modelu kultury, który swoje starsze niż pięć lat wytwory czyni „staroświeckimi” lub „nienadążającymi za teraźniejszością”, a hołubionych przed pięciu laty artystów skazuje na przedwczesną emeryturę, niezależnie w jakim są okresie twórczych zdolności. Widzów natomiast pozbawia równoprawnego dostępu do setek fantastycznych zjawisk, obecnych przecież na artystycznej mapie kraju, ale zepchniętych na margines – czy to z powodu swej fabularności, apolityczności, niemodnego w tym sezonie języka teatralnego czy jakiegokolwiek innego sposobu odstawania od mainstreamu.

Pytana wciąż przeciw komu konkretnie jesteśmy odpowiadam – naprawdę nie walczymy z modnymi dziś nazwiskami, przecież za 2-3 lata czeka ich to samo...".

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Manifest kontrrewolucyjny

Widmo krąży po Polsce – widmo Teatru Opowieści.

W dobie scenicznej inwazji sztuki skrawków i zlepków od wielu lat tworzymy w Legnicy teatr konsekwentny, uczciwy i obojętny na mody. Zaufanie widzów dowodzi, że podążamy właściwą drogą. Dokonujemy dzisiaj Nowego Otwarcia z czterech ważnych powodów.

1. W obronie wspólnoty. Czym jest poezja, która nie ocala / Narodów ani ludzi? – pisał przed laty Czesław Miłosz. W poczuciu, że przed teatrem stoi to samo zadanie, odzyskiwaliśmy utraconą tożsamość Legnicy, walczyliśmy z zakłamaną wizją jej dziejów, nadawaliśmy im nowe, artystyczne życie. Z dumą twierdzimy, że obudziliśmy nasze miasto, odbudowaliśmy lokalną wspólnotę. Dziś - w epoce globalnych przemian - kryzys kontaktu człowieka z człowiekiem jest dużo szerszy i bardziej złożony. Dotyczy nie tylko społeczności lokalnych, ale i narodów, a nawet całej ludzkości. Wykluczenie społeczne i ekonomiczne, rozpad więzi międzyludzkich, komercjalizacja kultury – to fakty równie dotkliwe dla legniczanina, co dla mieszkańca każdego innego miejsca na Ziemi. Nie możemy tego nie zauważać. Dlatego podkreślamy, że nasz Teatr będzie teatrem opowieści uniwersalnych, bliskich każdemu człowiekowi. Podążymy za pojedynczym życiem, opowiemy ludzkie historie, ukazujące zarówno piękno różnic między ludźmi, jak i wartość jedności. Tylko taki teatr może być autentyczny i potrzebny – może ocalać.

2. W obronie opowieści zapomnianych. Uważamy, że kryzys odwiecznego modelu opowiadania historii, które zastępuje się luźnymi kolażami obrazów, klisz, performansów, ma fatalne skutki. Uniemożliwia odbiorcy podstawowe reakcje na dzieło: identyfikowanie się z historią, konfrontację postaw. Zrywa więź między teraźniejszością a przeszłością, między pokoleniami i rówieśnikami. Przeciwstawiając się temu, nie wstydzimy się w teatrze emocji: wzruszenia, niepokoju, smutku i radości. Ich związek z opowieścią jest dla nas nierozerwalny. Nie chcemy i nie będziemy tworzyć teatru, który odrzuca i uznaje za banał historie z początkiem, środkiem i końcem, posiadające bohatera i uchwytny rozumowo sens.

3. W obronie człowieka pojedynczego. Będziemy mówić o człowieku, nie używając medialnej nowomowy czy naukowych zawiłości. Zapytamy o kluczowe etapy ludzkiego życia i związane z nimi problemy. Przyjrzymy się im z bliska, ale nie będziemy ich wyciągać na sztandary. Nie chcemy ani teatru łatwego i przyjemnego, ani łatwego i nieprzyjemnego. W czasach, gdy zewsząd feruje się wyroki na Złego albo wygłasza peany na cześć Dobrego Polaka, chcemy pokazać Polaka (Nie)Zwykłego: nieoczywistego, barwnego, skomplikowanego.

4. W obronie artystycznego kunsztu. Nie ma idei, która mogłaby usprawiedliwić hochsztaplerkę. Przyczyn upadku kultury upatrujemy również w nonszalanckim stosunku do aktu tworzenia. Pokutuje przekonanie, że produkt „dla ludzi” musi być łatwą i pustą błyskotką, a prawdziwa sztuka – nadętym, niezrozumiałym bełkotem. Sztuka jako zwierciadło rzeczywistości praktycznie dziś nie istnieje – łatwiej odbić kicz i miałkość. My chcemy odbijać światy piękniejsze, różnorodne i niejednoznaczne Nie plastikowe, krzykliwe i najzwyczajniej już nudne. Powtarzając po raz kolejny, że interesuje nas sztuka bliska człowiekowi – niezachwianą zasadą czynimy szacunek dla widza, objawiający się w rzetelnej artystycznej pracy.

Zapraszamy do krainy opowieści. Do zdobycia jest cały świat.
Niezblazowani widzowie z całej Polski, łączcie się!



Teatr Modrzejewskiej w Legnicy
Legnica, 23 stycznia 2012 r.


W naszym trzyletnim (2012 – 2014) projekcie artystycznym „Teatr Opowieści” udział wezmą reżyserzy: Leszek Bzdyl, Andrzej Celiński, Piotr Cieplak, Łukasz Czuj, Agnieszka Glińska, Paweł Kamza, Marcin Liber, Lech Raczak, Ondrej Spišák, Piotr Tomaszuk, Adam Walny, Linas M. Zaikauskas.

Ten manifest napisaliśmy w czwórkę; Katarzyna Knychalska, Krzysztof Kopka, Robert Urbański i ja. To bardzo ważny dokument w dziejach legnickiego teatru. Dla mnie osobiście to ważne zobowiązanie: na dziś i na przyszłość. Dlatego umieszczam go na blogu.

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Wiek outsiderów

Bardzo długo naiwnie sądziłem, że z sytuacją zawodową reżysera jest jak z dobrym winem – im później, tym lepsza, bardziej wyrafinowana, przynosząca większe profity i mocniej pożądana. To przecież idealny zawód dla tych, którzy boją się starości. Lepszy może być chyba tylko żywot pisarza. Bo takiemu tancerzowi to po 40-tce zaczynają siadać kolana, aktor po 50-tce ma coraz mniej do grania, a kariera sportowa? Kończy się w wieku, w którym ja interesowałem się dziewczynami, a nie sztuką. Czyli bardzo wcześnie. ..Fakt, że reżyser „robi” głową a nie ciałem w kontekście wieku powinien być dla niego błogosławieństwem. Myli się jednak ten, kto twierdzi, że pracy umysłowej udało się uciec przed kultem młodości. Tym samym, który w naszej kochanej kulturze już dawno tak bezlitośnie opanował ciało.

Dziś kończę 48 lat. Relatywnie – stary nie jestem. I staro się też nie czuję. Wciąż mam sporo energii i entuzjazmu, żeby pakować się w nowe projekty, czasami nawet przesadzam z ich ilością. Dogaduję się z młodymi. Lubię działać. I przede wszystkim wciąż buntuję się jak jakiś 20-latek, co nawet dla mnie samego momentami jest zabawne. Wszystko powinno być pięknie – mówią przecież: masz tyle lat, na ile się czujesz. A jednak.

Kiedy polski reżyser teatralny dobiega 50-tki na „poważnym” festiwalu (czyt. za dużą kasę i tzw. opiniotwórczym) może być co najwyżej wydarzeniem towarzyszącym dla głównych nurtów takich, jak: „Młodzi Reżyserzy”, „Nowa Fala”, „Forum Młodych Twórców” etc. A poza tym mamy nagrody dla „młodych”, kursy do 35 roku życia, stypendia i programy Unii Europejskiej. Wszyscy kochają młodość. Powoli też zaczynają kochać starość, ugłaskując ją warsztatami 55+, kampaniami medialnymi i innymi profitami dla seniorów. Właściwie seniorów – emerytów, którzy niech sobie coś tam robią na boku. Nikt jednak nie wie, co zrobić z tymi biedakami między 45 a 55 rokiem życia, co już młodzi raczej nie są, ale i na wczasy dla staruszków jeszcze nie pojadą.

Osobiście za często nie marudzę, bo dobrze mi się i w życiu, i w zawodzie dzieje. Rozumiem też wszystkie te mechanizmy ojcobójców, zmian pokoleniowych, że tak świat od wieku ułożony etc. Ale obserwuję otoczenie i widzę, jak ostatnio wszystko na głowie staje. Wiek, który kiedyś oznaczał pełnię możliwości twórczych, dojrzałość, doświadczenie, stabilizację emocjonalną, czyli wiek sukcesu - dziś jest wiekiem outsiderów. I wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że będzie coraz gorzej. Jeśli nie osiągniesz sukcesu przed 30-stką – nie zaistniejesz. Po trzech sezonach twój styl artystyczny stanie się niemodny i opatrzony, a koło 40-stki każdy aktor będzie chciał pracować z młodszym niż ty, bo ważne żeby było nowe nowe nowe.... Duże bardziej ważne, niż to, żeby było sensowne, sprawdzone, doświadczone i wypracowane. I tak wiek outsiderów rozciągnie się od 35 do 65 roku życia.... Nazbyt apokaliptyczna wizja? W każdym razie ja cieszę się, że 48 urodziny mam dziś, a nie za lat dwadzieścia....

niedziela, 8 stycznia 2012

Wspomnienie

Jeszcze jeden archiwalny tekst, odnaleziony w komputerze. Napisany i wygłoszony podczas spotkania w grudniu 2004 r. z okazji 10-lecia mojej dyrekcji w legnickim teatrze, ale poza tym nie upubliczniony nigdzie, a chyba nie jest tylko rocznicowy…


"Na te 10 lat!!!

Bardzo chciałbym, aby ten wieczór nie miał scenariusza. Kiedy ostatnio przeczytałem w krajowej gazecie, że aktorzy legniccy grają pewien spektakl „uskrzydleni świetnym scenariuszem” zrozumiałem - po raz kolejny - że światem rządzi jeden Wielki Scenariusz.
Że nic nie dzieje się przez przypadek, że wszystko jest zapisane. Bardzo trudno mi się z tym zgodzić – z taką pozbawioną emocji i przypadku rzeczywistością. Niech więc ten wieczór nie ma scenariusza.
Wiele osób pytało mnie – co to właściwie będzie ten raut, jeden z pracowników wymyślił nawet swoje określenie „rausz” – tym bardziej na pytanie nie mam odpowiedzi. Po prostu pomyślałem sobie, że 10 lat to już jest coś, nie jakieś tam 5 czy 7, ale 10 – to w polskim współczesnym teatrze, pełnym permanentnych politycznych zmian, bardzo dużo. I dlatego warto po tych dziesięciu latach spotkać się w gronie ludzi, którzy w wielu różnych rolach byli w naszym teatrze obecni. Mam nadzieję, wierzę, że będzie to spotkanie przyjaciół, a przynajmniej znajomych.
Kiedy 10 lat temu, 4 sierpnia 1994 roku ówczesny wojewoda legnicki p. Ryszard Maraszek z ówczesnym dyrektorem wydziału kultury p. Zbigniewem Kraską wprowadzali mnie do legnickiego teatru ryzykowali. Nikt z branży nie wiedział kim jestem, nie wygrałem żadnego konkursu, nie byłem członkiem żadnej z partii. Nie miałem pleców, towarzystwa. Miałem – jeśli mogę sobie pozwolić na samoocenę – dużo, bardzo dużo energii, w większości dobrej. I ta energia – połączona z innymi energiami, które tu zastałem albo, które tu się pojawiły, stworzyły dzisiejszy charakter Teatru Modrzejewskiej.
Wszystko co dobrego w naszym teatrze powstało właśnie w wyniku działania tej energii – talent, determinacja, kontekst społeczny – to rzeczy drugorzędne. Nam się po prostu chce i umiemy to chcenie przerodzić w czyn – wierzę, że mam w tym udział.
10 lat – to wydaje się bardzo dużo, ale te 10 lat minęło jak jeden dzień...
Bo teatr jest jak zazdrosna żona – nie lubi żadnej konkurencji, nie dopuszcza żadnych kompromisów. Teatr jest jak smok – pożera nas, jego giermków, zabija prywatność, spala osobiste życie. Teatr jest jak wulkan – wyzwala nie zawsze dobre emocje.
A jednak wszyscy go kochamy i wszyscy mu ulegamy. Kochamy i nienawidzimy. Miłujemy i chcemy go unicestwić. To nie jest łatwy kawałek chleba i mądrzy ludzie powtarzali to nam w różnych szkołach. Za miłość do Teatru, za związek z nimi płaci się często wysoką cenę. Tak dzieje się na całym świecie i tak dzieje się w naszym teatrze pełnym zmagań z rzeczywistością. Tym naszym zmaganiom rzadko towarzyszy sielanka, często krzyk, napięcie, nie zawsze słuszne słowa.
Wybaczcie. To co trudne zawsze kosztuje, sukces ma wysoką cenę. Czasem na pozór niezrozumiałą.

Mnie na przykład wydawało się, że Galicja to cały świat, że jako syn Taty – dziennikarza i Mamy – polonistki zrobię przykładną karierę w Tarnowie, zostanę na przykład redaktorem naczelnym dodatku do „Gazety Krakowskiej” albo panem od historii w liceum. Taki los uczynił z moimi kolegami z jednej szkolnej czy uniwersyteckiej ławki i czerwcowej rewolucji – największy tarnowski rewolucjonista jest referentem w banku...
Myśmy z Małgosią z Tarnowa uciekli i stali się w tym scenariuszu barbarzyńcami w ogrodzie, bo Legnica, Dolny Śląsk to dla Galicji Dziki Zachód. Pokochałem ten Dziki Zachód miłością neofity, choć nie zawsze jest to prosta miłość bo korzenie to nie jest akademickie pojęcie, każdy kto myśli i czuje jest skądś.
Kiedy nie mogę spać, a czterdziestolatkowi zdarza się to coraz częściej, myślę sobie o roli przypadku w życiu.
Co by się stało, gdybym zimą 1994 roku przypadkowo na ulicy Kazimierza Wielkiego we Wrocławiu nie spotkał Zbyszka Kraski?
Co by się stało, gdyby Zbyszek Kraska nie uległ namowom Romy Cybulskiej i innych przyjaciół z legnickiej kultury i nie wystartował w konkursie (tak, drodzy Państwo, to był demokratyczny konkurs) na dyrektora wydziału kultury?
Co by się stało gdyby wojewoda Maraszek przestraszył się mojego nazwiska przed brzmieniem którego doradcy go ostrzegali?
Co by się wreszcie stało, gdyby spełniła się tzw. zemsta Sagana (to jest już termin naukowy!) i minister Wnuk-Nazarowa zgodziła się w 1998 roku na moje odwołanie ze funkcji dyrektorskiej.
Niezorientowanym wyjaśniam, że ten ostatni wojewoda legnicki sugerował w wniosku i jego powtórce, że łamie ustawę o zachowaniu w trzeźwości – podając w przerwie „Koriolana” zmarzniętym widzom – wino grzane? Co by się stało...
Gdyby spełnił się ten ostatni scenariusz nie powstałaby na przykład „Ballada o Zakaczawiu”.
Kiedy tak nie mogę spać wracają do mnie często fragment opowieści Jana Bielatowicza.
Bielatowicz to emigracyjny pisarz rodem z Tarnowa, o którym jeszcze przed moją emigracją napisałem książkę. Ta opowieść nosi tytuł „Książeczka” i jest fantastycznym wspomnieniem przedwojennego Tarnowa – razem z Małgosią wykroiliśmy z niej spektakl teatralny, nazywał się tak jak będzie się nazywał nasz teatralny festiwal we wrześniu 2005 roku – „Miasto”.
Jest w niej wstrząsający ostatni rozdział „Perłowa granica”, który kończy się mniej więcej tak:

„Jednej złej nocy, po wielu latach, kiedy już ziemia rodzinna usunęła mi się spod stóp, a trąba powietrzna rzuciła daleko od domu, szukałem ucieczki przed bezsennością i powrotu na bezpieczną łódkę na morzu strachu.
Powrotu do domu rodzinnego, portu nieomylnego, miejsca nie usuwającego się spod stóp, gdy ziemia się obróci. Schronienia przed trąbami powietrznym, trzęsawiskami, błędnymi ogniami, smokami i południcami, chociaż z domowymi duchami i strachami.
Kiedym pogrążony w te rozważania pomyślał, że nijak nie ma powrotu za perłową granicę ujrzałem – po tylu latach – czarną zmorę z dukatowymi oczyma jak się wyrajała niezgrabnie z sufitu. Przeszył mnie zimny strach, ale zamiast krzyknąć uśmiechnęłem się do niej przyjaźnie bo tylko ona ocalała z dzieciństwa. Ona jedna powróciła.
Coś przecież nie opuszcza człowieka nigdy. Strach.”

Wszyscy oswajamy nasze zmory. Od skuteczności tej operacji zależy los naszych światów. Nie każda jest czarna, nie każda ma dukatowe oczy....
9 lutego 1997 roku na tej scenie po raz pierwszy legnicki Don Kichot wypowiedział nasze legnickie zawołanie – „Ten świat jest taki jakim go czynimy”. „Don Kichot Uleczony” to jedno z najważniejszych zdarzeń w ciągu tych 10 lat. To spektakl, który stworzył legnicką drużynę – pierwszy za mojej dyrekcji prawdziwie zespołowa i drużynowa opowieść. Gramy go teraz rzadko, ale wciąż gramy.
Ten świat jest taki, drodzy Państwo, jakim go czynimy.
W waszych głowach, rękach i nogach jest przyzwolenie albo niezgoda na świat, Polskę, Legnicę przyjazną albo nieprzyjazną, partyjną albo obywatelską, korupcyjną albo przejrzystą. Nie mówmy, że się nie da. Że to ONI rządzą. Że my nie mamy wpływu. Bądźmy, żyjmy, wpływajmy.
Kiedy esmesowo dzieliłem się z zespołem „Made in Poland” opiniami po niewątpliwym premierowym sukcesie, jeden z aktorów odpisał „Moc jest z nami”. Jak przywołuję te 10 lat wierzę, że Moc była, jest i będzie z nami".

No i zaraz ta moc była potrzeba bo niedługo po owym spotkaniu rozpoczął się w historii teatru (i w mojej osobistej) rozdział „Przygody z Tadeuszem Krzakowskim”. Festiwalu „Miasto” we wrześniu 2005 r. nie było, odbył się dwa lata później.

piątek, 6 stycznia 2012

Mój Tato

Mój tato, Eugeniusz Głomb, skończył dziś 83 lata. „Niektórzy po lekturze tego wywiadu (załączam na facebooku) dziwili się, że jeszcze żyję”, żartował widocznie dumny, że ktoś z branży o nim pamiętał. Tato całe życie był dziennikarzem, to była jego pasja i jego zawód, który uprawiał z powodzeniem w „Tarnowskich Azotach” i „Gazecie Krakowskiej”. „Tarnowskie Azoty” stworzył od podstaw, zbudował oddział „Krakowskiej” w Tarnowie pracując w jej najlepszych czasach – za redakcji Macieja Szumowskiego. 13 grudnia zamordował te najlepsze czasy, Tato nie przeszedł dziennikarskiej weryfikacji i kiedy przestał pracować dostał w lipcu 1982 r. potwornego wylewu, który podzielił Jego życie na pół. Na szczęście przeżył i mimo różnych przypadłości dzielnie sobie z życiem radzi. Jego świat, koledzy, ulica odchodzą, a oni wciąż z moja Mamą trwają na swym „posterunku”, w moim rodzinnym domu przy ul. Żeromskiego 8 w Tarnowie.

Ten dom zbudował mój dziadek Wincenty, bodajże w 1926 r., biorąc kredyt, na który go było stać bo pracował jako majster na Warsztatach Kolejowych. Zbudował go na ówczesnych obrzeżach miasta, w dzielnicy Strusina, na której jeszcze do niedawne były ubite drogi dopóki cywilizacja III RP (także za sprawą mojego brata, Krzysztofa, który był radnym miejskim) nie przyniosła asfaltu i kostki. Ja wolałem tamte polne drogi, po których ścigałem się w jednoosobowym Wyścigu Pokoju, w którym byłem jednocześnie Szozdą i Moravcem, Hanusikiem i Mytnikiem, ale nigdy radzieckim kolarzem. Może na tym polegał mój ówczesny antykomunizm? Tymi polnymi drogami docierałem po chleb do piekarni Błaszkiewiczów, to była cała wyprawa mimo, że mój dom od piekarni dzieliło raptem kilkaset metrów…Na tych ścieżkach urządzaliśmy wyścigi na kapsle, które załatwialiśmy na rogu, w konsumie, i które strasznie pachniały/śmierdziały piwem i ten zapach został mi do dziś…

O swoich rodzicach często zaczynamy myśleć za późno. W młodości nie ma na to czasu…
Teraz bardzo bardzo często myślę o moim dzielnym Tacie, który bardzo chciał reformować świat, przez co trzy razy wywalali go za partii. O mojej wspaniałej Mamie, która nie zawahała się dać mi dwójki w liceum, bo nie wiedziałem co Zosia z „Pana Tadeusza” zbierała w ogródku…Jestem absolutnie pewien, że zawdzięczam im cały świat, w którym jestem. „Rodzicom, którzy nauczyli mnie czytać”, napisałem w dedykacji przed kilkunastoma laty i jest to absolutna prawda. Tylko tego „czytać” nie trzeba rozumieć wprost. Nie tylko o czytanie książek tu chodzi.