niedziela, 8 stycznia 2012

Wspomnienie

Jeszcze jeden archiwalny tekst, odnaleziony w komputerze. Napisany i wygłoszony podczas spotkania w grudniu 2004 r. z okazji 10-lecia mojej dyrekcji w legnickim teatrze, ale poza tym nie upubliczniony nigdzie, a chyba nie jest tylko rocznicowy…


"Na te 10 lat!!!

Bardzo chciałbym, aby ten wieczór nie miał scenariusza. Kiedy ostatnio przeczytałem w krajowej gazecie, że aktorzy legniccy grają pewien spektakl „uskrzydleni świetnym scenariuszem” zrozumiałem - po raz kolejny - że światem rządzi jeden Wielki Scenariusz.
Że nic nie dzieje się przez przypadek, że wszystko jest zapisane. Bardzo trudno mi się z tym zgodzić – z taką pozbawioną emocji i przypadku rzeczywistością. Niech więc ten wieczór nie ma scenariusza.
Wiele osób pytało mnie – co to właściwie będzie ten raut, jeden z pracowników wymyślił nawet swoje określenie „rausz” – tym bardziej na pytanie nie mam odpowiedzi. Po prostu pomyślałem sobie, że 10 lat to już jest coś, nie jakieś tam 5 czy 7, ale 10 – to w polskim współczesnym teatrze, pełnym permanentnych politycznych zmian, bardzo dużo. I dlatego warto po tych dziesięciu latach spotkać się w gronie ludzi, którzy w wielu różnych rolach byli w naszym teatrze obecni. Mam nadzieję, wierzę, że będzie to spotkanie przyjaciół, a przynajmniej znajomych.
Kiedy 10 lat temu, 4 sierpnia 1994 roku ówczesny wojewoda legnicki p. Ryszard Maraszek z ówczesnym dyrektorem wydziału kultury p. Zbigniewem Kraską wprowadzali mnie do legnickiego teatru ryzykowali. Nikt z branży nie wiedział kim jestem, nie wygrałem żadnego konkursu, nie byłem członkiem żadnej z partii. Nie miałem pleców, towarzystwa. Miałem – jeśli mogę sobie pozwolić na samoocenę – dużo, bardzo dużo energii, w większości dobrej. I ta energia – połączona z innymi energiami, które tu zastałem albo, które tu się pojawiły, stworzyły dzisiejszy charakter Teatru Modrzejewskiej.
Wszystko co dobrego w naszym teatrze powstało właśnie w wyniku działania tej energii – talent, determinacja, kontekst społeczny – to rzeczy drugorzędne. Nam się po prostu chce i umiemy to chcenie przerodzić w czyn – wierzę, że mam w tym udział.
10 lat – to wydaje się bardzo dużo, ale te 10 lat minęło jak jeden dzień...
Bo teatr jest jak zazdrosna żona – nie lubi żadnej konkurencji, nie dopuszcza żadnych kompromisów. Teatr jest jak smok – pożera nas, jego giermków, zabija prywatność, spala osobiste życie. Teatr jest jak wulkan – wyzwala nie zawsze dobre emocje.
A jednak wszyscy go kochamy i wszyscy mu ulegamy. Kochamy i nienawidzimy. Miłujemy i chcemy go unicestwić. To nie jest łatwy kawałek chleba i mądrzy ludzie powtarzali to nam w różnych szkołach. Za miłość do Teatru, za związek z nimi płaci się często wysoką cenę. Tak dzieje się na całym świecie i tak dzieje się w naszym teatrze pełnym zmagań z rzeczywistością. Tym naszym zmaganiom rzadko towarzyszy sielanka, często krzyk, napięcie, nie zawsze słuszne słowa.
Wybaczcie. To co trudne zawsze kosztuje, sukces ma wysoką cenę. Czasem na pozór niezrozumiałą.

Mnie na przykład wydawało się, że Galicja to cały świat, że jako syn Taty – dziennikarza i Mamy – polonistki zrobię przykładną karierę w Tarnowie, zostanę na przykład redaktorem naczelnym dodatku do „Gazety Krakowskiej” albo panem od historii w liceum. Taki los uczynił z moimi kolegami z jednej szkolnej czy uniwersyteckiej ławki i czerwcowej rewolucji – największy tarnowski rewolucjonista jest referentem w banku...
Myśmy z Małgosią z Tarnowa uciekli i stali się w tym scenariuszu barbarzyńcami w ogrodzie, bo Legnica, Dolny Śląsk to dla Galicji Dziki Zachód. Pokochałem ten Dziki Zachód miłością neofity, choć nie zawsze jest to prosta miłość bo korzenie to nie jest akademickie pojęcie, każdy kto myśli i czuje jest skądś.
Kiedy nie mogę spać, a czterdziestolatkowi zdarza się to coraz częściej, myślę sobie o roli przypadku w życiu.
Co by się stało, gdybym zimą 1994 roku przypadkowo na ulicy Kazimierza Wielkiego we Wrocławiu nie spotkał Zbyszka Kraski?
Co by się stało, gdyby Zbyszek Kraska nie uległ namowom Romy Cybulskiej i innych przyjaciół z legnickiej kultury i nie wystartował w konkursie (tak, drodzy Państwo, to był demokratyczny konkurs) na dyrektora wydziału kultury?
Co by się stało gdyby wojewoda Maraszek przestraszył się mojego nazwiska przed brzmieniem którego doradcy go ostrzegali?
Co by się wreszcie stało, gdyby spełniła się tzw. zemsta Sagana (to jest już termin naukowy!) i minister Wnuk-Nazarowa zgodziła się w 1998 roku na moje odwołanie ze funkcji dyrektorskiej.
Niezorientowanym wyjaśniam, że ten ostatni wojewoda legnicki sugerował w wniosku i jego powtórce, że łamie ustawę o zachowaniu w trzeźwości – podając w przerwie „Koriolana” zmarzniętym widzom – wino grzane? Co by się stało...
Gdyby spełnił się ten ostatni scenariusz nie powstałaby na przykład „Ballada o Zakaczawiu”.
Kiedy tak nie mogę spać wracają do mnie często fragment opowieści Jana Bielatowicza.
Bielatowicz to emigracyjny pisarz rodem z Tarnowa, o którym jeszcze przed moją emigracją napisałem książkę. Ta opowieść nosi tytuł „Książeczka” i jest fantastycznym wspomnieniem przedwojennego Tarnowa – razem z Małgosią wykroiliśmy z niej spektakl teatralny, nazywał się tak jak będzie się nazywał nasz teatralny festiwal we wrześniu 2005 roku – „Miasto”.
Jest w niej wstrząsający ostatni rozdział „Perłowa granica”, który kończy się mniej więcej tak:

„Jednej złej nocy, po wielu latach, kiedy już ziemia rodzinna usunęła mi się spod stóp, a trąba powietrzna rzuciła daleko od domu, szukałem ucieczki przed bezsennością i powrotu na bezpieczną łódkę na morzu strachu.
Powrotu do domu rodzinnego, portu nieomylnego, miejsca nie usuwającego się spod stóp, gdy ziemia się obróci. Schronienia przed trąbami powietrznym, trzęsawiskami, błędnymi ogniami, smokami i południcami, chociaż z domowymi duchami i strachami.
Kiedym pogrążony w te rozważania pomyślał, że nijak nie ma powrotu za perłową granicę ujrzałem – po tylu latach – czarną zmorę z dukatowymi oczyma jak się wyrajała niezgrabnie z sufitu. Przeszył mnie zimny strach, ale zamiast krzyknąć uśmiechnęłem się do niej przyjaźnie bo tylko ona ocalała z dzieciństwa. Ona jedna powróciła.
Coś przecież nie opuszcza człowieka nigdy. Strach.”

Wszyscy oswajamy nasze zmory. Od skuteczności tej operacji zależy los naszych światów. Nie każda jest czarna, nie każda ma dukatowe oczy....
9 lutego 1997 roku na tej scenie po raz pierwszy legnicki Don Kichot wypowiedział nasze legnickie zawołanie – „Ten świat jest taki jakim go czynimy”. „Don Kichot Uleczony” to jedno z najważniejszych zdarzeń w ciągu tych 10 lat. To spektakl, który stworzył legnicką drużynę – pierwszy za mojej dyrekcji prawdziwie zespołowa i drużynowa opowieść. Gramy go teraz rzadko, ale wciąż gramy.
Ten świat jest taki, drodzy Państwo, jakim go czynimy.
W waszych głowach, rękach i nogach jest przyzwolenie albo niezgoda na świat, Polskę, Legnicę przyjazną albo nieprzyjazną, partyjną albo obywatelską, korupcyjną albo przejrzystą. Nie mówmy, że się nie da. Że to ONI rządzą. Że my nie mamy wpływu. Bądźmy, żyjmy, wpływajmy.
Kiedy esmesowo dzieliłem się z zespołem „Made in Poland” opiniami po niewątpliwym premierowym sukcesie, jeden z aktorów odpisał „Moc jest z nami”. Jak przywołuję te 10 lat wierzę, że Moc była, jest i będzie z nami".

No i zaraz ta moc była potrzeba bo niedługo po owym spotkaniu rozpoczął się w historii teatru (i w mojej osobistej) rozdział „Przygody z Tadeuszem Krzakowskim”. Festiwalu „Miasto” we wrześniu 2005 r. nie było, odbył się dwa lata później.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz