wtorek, 28 października 2014

Ciocia Gienia


Żartuję, ale w każdym żarcie jest trochę prawda, że mam – jak młodzi w grach komputerowych - dwa życia. To pierwsze, do 1993 roku, w Tarnowie, i to drugie,  teraźniejsze, dolnośląskie, związane na śmierć i życie z Legnicą, 50 lat przecięte prawie na pół. Dwa życia, dwa światy, dwie opowieści. W tej drugiej jestem tak mocno,  że zdaje się, że jest ona jedynie słuszna. Ale tak nie jest, bo nic nie jest biało-czarne, dobre-złe. Wspomnienie tamtego świata jest może uśpione, zamazane, ale przecież wraca. Jak nie mogę spać. Jak zobaczę pomnik.

Miałem wtedy 5, 6, może 7 lat. Rodzice pojechali na zakładową wycieczkę do NRD i „oddali” mnie cioci Gieni i wujkowi Kazkowi. Ciocia Gienia to był ktoś, najważniejsza i największa (także gabarytami) postać w rodzinie. Siostra mamy, w ciocinym mieszkaniu w bloku  na Ogrodowej w Brzesku skupiało się życie rodzinne Głombów (oboje – moja mama i mój tato są z Głombów, jedno przez „ą” i jedno przez „om”, tato jest starszym kuzynem mamy, na ślub musieli mieć dyspensę od biskupa, tato pierwszy raz „napił” na chrzcinach mamy – ale to temat na inna opowieść). Święta, imieniny, spotkania, właściwie każdy powód był dobry, i jechało się w niedzielę na obiad do Brzeska, i jadło, i piło, i biesiadowało. Hałas był niemożliwy, to chyba moja mama wymyśliła pojęcie „kącik dla nerwowych”, szukaliśmy takiego miejsca, żeby znaleźć spokój w mieszkaniu, które kipiało od gwaru, oboje, i ciocia, i wujek, umieli i lubili mówić. I śpiewać, spotkanie bez śpiewu było spotkaniem straconym. „A chachary żyją/i gorzałkę pija/w góry spoglądają/wszystkich w d…mają”, to był repertuar obowiązkowy, nie żadne tam disco polo, bo o disco polo w latach 70-tych nikt nie słyszał, po prostu pieśń biesiadna. Ciocia zresztą nie poprzestawała na repertuarze powszechnym , sama pisała przyśpiewki, wierszyki i wykonywała je z wielką ochotę przy różnych okazjach. Była Rabelaisem z Brzeska - Okocimia.

Wczoraj, na stypie po Jej pogrzebie, nikt nie miał odwagi, żeby zaśpiewać „Chachary”. Choć ta potrzeba wisiała w powietrzu, tak jak pytania Cioci: „dużo było ludzi?”, „a co było do jedzenia?”. Ciocia kochała opowiadać i kiedy jeszcze była świadoma, choć już poważnie chora, rozmawiały z moją mamą godzinami przez telefon. Nie ma już takiego świata i nie ma już takiego gadania, dla mnie i sporej części mojego pokolenia, rozmowy przez telefon to udręka. Czasem wydaje się, że i  normalne rozmowy to udręka... Wtedy uciekałem do „kącika dla nerwowych”, teraz przywołuję tamten świat jak Macondo?

Moje Macondo nazywało się Limanowa. Pojechałem tam z ciocią i wujkiem i ich córkami, Lucią i Maśką, w których oczywiście wtedy, a i potem,  się kochałem, tak jak młodszy kuzyn kocha się w swoich starszych kuzynkach  (ale to też temat na inną opowieść). I już nie wiem, co to było, może postument, może jakieś podwyższenie,  wspiąłem się na nie, i stanąłem w jakiejś pewnie masakrycznej pozie i ogłosiłem całemu światu „Jacet…pomnit”. I już nie pamiętam rodzinnej reakcji, czy zapanował powszechny entuzjazm, czy zostałem wyśmiany….Tutaj potrzebne jest wyjaśnienie: świat wtedy był o wiele prostszy i nie słyszało się o dyslektykach, po prostu ktoś nie wymawiał „k” i tym kimś byłem ja. I to „Jacet…pomnit” ciągnie się za mną od wtedy do dziś. Już w moich dorosłych czasach  Ciocia Gienia raczyła towarzystwo rozbudowanymi wersjami tej opowieści. Nie powiem, żebym przepadał za tym, mocno się denerwowałem (bo kto lubi, jak w dorosłości się mu przypomina, że kiedyś  zsikał się w majtki?), z czasem jednak zrozumiałem, że nie ucieknie się przed przeszłością, przed dzieciństwem, one cię zawsze dogonią i musisz, nie chcesz, ale musisz się do nich uśmiechać, bo jesteś stamtąd i nie ma od tego odwrotu.  Ostatnio kuzynka Maśka oglądała w Tarnowie moje „Wesołe kumoszki z Windsoru” z Giorzowa, w których pleban Evans nie wymawia „b”. I znów usłyszałem „Jacet…pomnit”. Uśmiechnąłem się.

Na stypie był rosół, i mięso, i ziemniaki. Herbata, kawa, sok. Ciasta na deser. Jedliśmy i pili, takie rodzinne spotkania, bo strach pomyśleć, ale po latach, kiedy jest bliżej końca, niż dalej,  życie rodzinne odżywa właśnie na pogrzebach, mniej na weselach. Przytulaliśmy, wzruszali, uśmiechali, wspominali. „Gienie by się ten pogrzeb spodobał”, rzekła potem przez telefon do mojej mamy ciocia Jania, kolejna z sióstr. „Gience by się ten pogrzeb spodobał”,  powtarzałem sobie pod nosem wracając do Legnicy, i smutek zamieniał się w uśmiech, taką chcę i będę pamiętał Ciocię Gienię, śmiejącą się głośno, Panią Stołu, Najlepszego Człowieka na Świecie.


PS. Eugenia Zając z domy Głomb, żona Kazimierza, córka Jana i Michaliny z domu Dobosz, mama trzech wspaniałych córek, Krystyny, Lucyny i Marii,  zmarła w wieku 87 lat 23 października 2014 roku w swoim mieszkaniu przy ul. Ogrodowej 42 w Brzesku

piątek, 26 września 2014

Prezydent miał już 12 lat na swoją "strategię Legnicy"

                  

To , że obecny prezydent Legnicy „odgapia” cudze pomysły wiadomo nie od dziś. Projekt urzędowej strategii rozwoju Legnicy 2015-2020 jest klasycznym „odgapieniem” pomysłów zawartych w Obywatelskiej Strategii Rozwoju Legnicy, które przedstawiamy publicznie od kilku miesięcy. Nawet nasz pomysł na powstanie aquaparku znalazł uznanie prezydenta, choć nie tak dawno słyszało się z Ratusza, że basenów jest ci u nas dostatek. Prezydent swoją strategią ogłosił w czwartek, 25 września,  w sali w hotelu „Qubus”, choć wcześniej urząd zapowiadał, że gotowa będzie w październiku. Skąd to przyspieszenie? Ano stąd, ze programie najbliższej,  poniedziałkowej (29 września) sesji Rady Miejskiej znalazła się prezentacja naszej społecznej strategii. Prezydencka musiała być pierwsza. Dlaczego natomiast zawiśnie ona na stronach internetowych dopiero w środę, 1 października? Ano dlatego, że naszą pokażemy dwa dni wcześniej, więc będzie można coś nie coś „odgapić”….

Ale może nie kopiowane pomysłów jest najważniejsze, w końcu niech dobre projekty służą rozwoju miasta, ale ta prezydencka hipokryzja i udowadnianie, że w Legnicy jest świetnie, a będzie jeszcze świetniej i „my wiemy jak to zrobić”. Otóż nie. Prezydent miał już 12 lat na swoją „strategię rozwoju”, udowodnił, że jest bardziej komisarzem niż gospodarzem i że woli burzyć niż budować. Doprowadził miasto to takiej degradacji materialnej, że spokojnie wart jest wszelkich „nagród” w dziedzinach rozsypujących się kamienic, zniszczonych podwórek, dziurawych dróg i popękanych chodników. Nie mówiąc już o zastraszającym wyludnianiu się i braku perspektyw dla młodych ludzi. Dwanaście lat rządów Krzakowskiego to stopniowe staczanie się miasta po równio pochyłej, każda kolejna kadencja była o wiele gorsza, a w tej trwającej obecnie nie sposób znaleźć cokolwiek pozytywnego. Mało już kto wierzy w prezydenckie „obiecanki-cacanki”, 12 lat powtarzania tego samego to o wiele za dużo.


I jeszcze jedno. Prezydent  urzędowa strategię ogłosił w komercyjnej, hotelowej sali, a „konsultował” ją z swoimi dyrektorami, szefami instytucji miejskich i organizacji powiązanych z miastem w luksusowych salach KGHM „Letia”. Zapłacił za nią kilkadziesiąt tysięcy złotych. My swoją obywatelską strategię napisaliśmy społecznie, w kilkadziesiąt osób zaproszonych do udziału w projekcie, a konsultowaliśmy ją na legnickich podwórkach i placach, rozmawiając z mieszkańcami o ich codziennych problemach. To jest zasadnicza różnica. Na te podwórka i place nie dotrze prezydent i jego świta, bo tam się można „pobrudzić”. A już na pewno usłyszeć co zwykły legniczanin myśli o ekipie, która od 12 lat rządzi naszym miastem. Ale posłańcy głoszący złe nowiny nie docierają na pierwsze pięto Ratusza, do gabinetu prezydenta. Są eliminowani po drodze. Przecież Legnica jest rajem, a Bóg w niej jest tylko jeden.  

środa, 17 września 2014

Przypadek Jacka Harłukowicza czyli WKzGW


Na red. Jacka Harłukowicza z wrocławskiej „Gazety Wyborczej” zawsze można liczyć. Kiedy na początku czerwca odtrąbił „aferę” w legnickim Arlegu i w dziesiątkach tekstów (będących różną wersją tych samych banialuk) szkalował jego prezesa, Jarka Rabczenkę, chwalił jednocześnie regionalną PO i jej szefa, Jacka Protasiewicza,  bo ten działał tak jak mu dzielny redaktor nakazał. W piątek pisał, ze Rabczenko nie powinien być kandydatem PO na prezydenta Legnicy, w sobotę powtarzało to szefostwo regionu, w sobotę napisał, że trzeba rozwiązać struktury powiatowe PO w Legnicy, w poniedziałek uczynił to zarząd regionu. I wszystko byłoby tak, jak tego zechciał WKzGW (Wielki Kreator z „Gazety Wyborczej”), gdyby nie niezaplanowany przez niego fakt: legniccy działacze odwołali się do zarządu krajowego PO. Wnikliwy śledczy z GW nie doczytał statutu partii, gdzie wyraźnie stoi, że nie region decyduje o rozwiązaniu struktur, ale „krajówka”. I nagle wszystko zaczęło się dziać nie po myśli redaktora: zarząd krajowy nie podtrzymał decyzji regionu i nie rozwiązał struktur, sąd koleżeński nie ukarał Rabczenki i posła Roberta Kropiwnickiego, region zaakceptował Rabczenkę na kandydata na prezydenta, a UMWD ustami jednego z wicemarszałków zapowiedział, że zmian personalnych w Arlegu nie będzie.

Ale co tam, nieważne, że kilkanaście osób  z różnych stron świata politycznego, w tym platformerskiego,  po zbadaniu sprawy uznało, że żądnej afery nie było. Nieważne, że Rabczenkę popiera społeczny komitet „Porozumienie dla Legnicy”, skupiający ludzi od lewa do prawa, nie skłonnych do popierania nikogo, kto jest w wątpliwej sytuacji. Harłukowicz wie lepiej i dziś po raz kolejny, na stronach centralnych i lokalnych GW, powtarza te same hasła: afera w Arlegu, podejrzany Rabczenko, uzupełniając to jeszcze spiskową teorią dziejów, że PO musiała poprzeć Rabczenkę bo inaczej….nie powstałby rząd Ewy Kopacz. Nie chcę się wyzłośliwiać, ale w tym przypadku granica śmieszności została wyraźnie przekroczona. A już na poważnie: uważam, że Jacek Harłukowicz swoją twórczością kompromituje „Gazetę Wyborczą”, swoich lokalnych i centralnych szefów, z Adamem Michnikiem na czele. Kompromituje też ideę „Wyborczej” jako najważniejszego, opiniotwórczego dziennika, wywiedzionego z korzeni „Solidarności”.


Szkoda, że wolność słowa sprowadzona została w tym przypadku do braku jakiejkolwiek odpowiedzialności za słowo, A szkalowany nieustannie bohater tekstów może tylko dochodzić swoich praw przed sądem powszechnym, co,  jak słyszałem, już się stało. A pewnie, za rok, a może i dwa, dzielny redaktor przepraszał będzie Rabczenkę i innych poobrażanych, jak to już wiele razy czynił w przypadku innych tekstów. Będzie przepraszał, ale petitem, na ostatniej stronie…Na tym polega bowiem jego odpowiedzialność za słowo: hulaj dusza, piekła nie ma. 

poniedziałek, 8 września 2014

Esemes wyborczy


5 lat temu, po lipcowym huraganie w roku 2009, który to huragan zmiótł legnicki park Ratusz postanowił uruchomić „Legnicki System SMS” – informowania mieszkańców o najważniejszych dla nich sprawach, pod hasłem „informacja i bezpieczeństwo”. Sprawdziłem dwa ostatnie lata funkcjonowania tego systemu i oto jakie w tym czasie informacje dostawali zarejestrowani w nim mieszkańcy:

12 stycznia 2013 r. -  że woda będzie zabarwiona z powodu awarii sieci
8 marca 2013 r.  - żeby składać deklaracje śmieciowe
20 czerwca 2013 r.  – ostrzeżenie meteo
17 października 2013 r. -  dwa smsy,   żeby głosować na inwestycje LBO
5 grudnia 2013 r. -  ostrzeżenie meteo
8 kwietnia 2014 r.  – o zmianie ruchu na ul. Jaworzyńskiej,  Skarbka,  Gwarnej
i Muzealnej
15 maja 2014 r. – ostrzeżenie meteo
26 maja 2014 r.  - ostrzeżenie meteo
11 czerwca 2014 r. – ostrzeżenie meteo
29 czerwca 2014 r. – ostrzeżenie meteo
11 lipca 2014 r. -  ostrzeżenie meteo
4 sierpnia 2014 – ostrzeżenie meteo
5 września 2014 r. – że prezydent (tu imię i nazwisko) zaprasza na koncert „Dzieci Legnicy”

Czy widzą Państwo jakąś prawidłowość? Może pobawimy się w zagadkę, proszę znaleźć jeden szczegół, który odróżnia rysunek A od rysunku B. Tak, tak, chodzi o ostatni esemes, ten z zaproszeniem na koncert, który wyraźnie wyróżnia się wśród pozostałych. Od początku 2013 r. w Legnicy organizowano bowiem dziesiątki spektakli, koncertów, wystaw i innych imprez kulturalnych. Choćby organizowany rok temu przez legnicki teatr i ngosy projekt artystyczno-społeczny „Dwadzieścia lat po…” z koncertem kultowego zespołu rockowego „Leningrad”. Wtedy „Legnicki System SMS” milczał i informował tylko o wichurach i brudnej wodzie. Nie minął rok i prezydent stracił nagle wiarę w zatrudnianych przez siebie dyrektorów instytucji kulturalnych  i postanowił ich wyręczyć.  I wejść w skórę impresaria. Dlaczego?  Co się takiego stało?

Gdym tak głowił się i głowił nad tą trudną kwestią, nawiedził mnie Duch Święty i oświecił…Głowy nie dam, ale też nie zdziwię się, kiedy „Legnicki System SMS” przyniesie za trochę ponad dwa miesiące taką oto wieść:

14 listopada 2014 r. – że prezydent (tu imię i nazwisko) wzywa do oddania na niego głosów w wyborach na prezydenta Legnicy i ostrzega, że ten kto tego nie zrobi,  narazi miasto na wichury, brudną wodę w kranach i korki na drogach.

16 listopada 2014 r. bowiem wybory samorządowe w Polsce.


sobota, 2 sierpnia 2014

Moja historia


Dla "zachęty". Cały wywiad przeczytacie na gazeta.teatr.legnica.pl 

Podobno nie od razu chciał Pan być reżyserem. Marzyła się Panu praca nauczyciela historii. To prawda?

Tak. Historia była moim światem. Zacząłem te studia w 1982 roku, na samym początku stanu wojennego. Strasznie smutny czas i trudna rzeczywistość. Rzeczywiście chciałem uczyć historii w szkole kolejowej. W związku z tym jednak, że miałem lekkie stosunki z Solidarnością podziemną (wydawałem na powielaczu gazetę, która się nazywała „Świat Pracy”), nie dostałem tej pracy. Mój ojciec, dziennikarz w Tarnowie, należał do partii, rzucał legitymację kilka razy, ostatni właśnie po stanie wojennym. Znał się dobrze ze Stanisławem Opałko, wtedy członkiem  Biura Politycznego KC PZPR, mam więc wrażenie, że Opałko  chronił  ojca  i naszą  rodzinę. Tato miał wtedy wylew, cieżko chorował,. Nikt więc mnie nie prześladował, ale na to,  żebym uczył, nie pozwolili, dyrektor szkoły dostał wyraźny sygnał, że temu panu dziękujemy. Postawiło mnie to mocno na baczność. Co to znaczy? Skończyłem UJ i chcę uczyć w kolejówce, a oni mnie nie chcą?

Obraził się Pan na świat?
Właśnie. Przez rok pracowałem w muzeum na zamku pod Tarnowem.. Nuda w tej pracy mnie wykańczała (śmiech). Robiłem już wtedy teatr. Od połowy lat 80. mieliśmy takie miejsce w Tarnowie, Ośrodek Teatru “Warsztatowa”, gdzie robiliśmy teatr w kontrze wobec instytucjonalnej nudy.  Tarnowski teatr był dla nas „be”. Rzeczywiście był mocno konserwatywny.  Teatr, który prowadziłem nazywał się „Na Skraju”, co też świadczy o ówczesnej mojej narracji życiowej. Trochę o to chodziło, a trochę o to, że ulica Warsztatowa była na skraju miasta. Naprzeciw naszego ośrodka była siedziba cenzury  i pamiętam jak z scenariuszami sztuk chodziliśmy do pani cenzorki, która zresztą miała na nazwisko Michnik. Byliśmy uroczy, młodzi i kupowaliśmy jej kwiaty i bombonierki , więc wszystko przechodziło (śmiech). A   opowieści, które wybieraliśmy – Nabokova, Jesienina, Andermana – niekoniecznie były dla ówczesnej władzy dobre i miłe, ale  graliśmy na lekki flirt i to pomagało. Robiłem ten teatr także dlatego, że nie mogłem pisać. . 

Sztuk?
Nie. Pisanie, dziennikarstwo, to następny wątek mojego życia.  Mój tato, jak już rzekłem,  był dziennikarzem. Zadebiutowałem w jego „Tarnowskich Azotach„  jako 14-letni chłopak tekstem o lodowisku w Tarnowie, które do dzisiaj chyba nie powstało (śmiech). I potem próbowałem pisać, ale z tym też wtedy było różnie.  Ten czas stanu wojennego i po nim nie sprzyjał dziennikarstwu.  Cenzura w prasie była dużo większa niż w sztuce, więc teatr wybrałem trochę zastępczo – jak w gazetach mi nie pozwalają mi  mówić prawdy, to będę ją mówił w  teatrze. Jeszcze jedna rzecz się na to złożyła.
Jaka?
Moja mama, polonistka, taki Ludwik Gadzicki (legendarny polonista i miłośnik teatru z Lubina – przyp. red.) tamtego świata, ciągała dzieciaki po Teatrze Starym, Teatrze Słowackiego, Teatrze Ludowym w Krakowie, a ja jeździłem czasem z nią, bo nie chciała mnie samego w domu zostawiać. Ojca często nie było w domu, bo działał społecznie, robił „Gazetę Krakowską” (oddział w Tarnowie za czasów Macieja Szumowskiego, legendarnego “naczelnego”), „Tarnowskie Azoty”. Dziennikarstwo to zawód, który niekoniecznie sprzyja rodzinie, a wtedy było jeszcze trudniej, bo nie było komputerów, mailów etc. . W każdym razie mama mnie brała do teatru, a mn się tam często  nie podobało. Teraz doceniam, że jako kilkunastoletni chłopak mogłem zobaczyć „Dziady” i „Wyzwolenie” Swinarskiego. Miałem szczęście, gdyby nie mama,  nigdy bym ich nie zobaczył. Ale wtedy narzekałem. Mama mówiła mi na odczepnego: „To zrób sobie sam teatr , jak Ci się nie podoba!” (śmiech)

No i nie miał Pan wyjścia. 
Jak powiedziałem rodzicom, że będę robił teatr,  to ojciec  rzucił:  „Teatr to może robić Kantor bo ma dwa fakultety”. Postarałem się więc o drugi fakultet, żeby udowodnić rodzicom, że mogę robić teatr. Zdałem na PWST w Krakowie w 1989 roku, przyjęli nas aż pięcioro, bo się o nas komisja pokłóciła (śmiech).  Byłem na ciekawym ludzko roku, oprócz mnie i Roberta Czechowskiego, z którym się kolegowałem (obecnie dyrektoruje w Zielonej Górze), był Krzysiek Warlikowski, bardzo głośny  polski reżyser, dyrektor Nowego Teatru w Warszawie. Dyplom spektaklem „Trzej Muszkieterowie” zrobiłem już w Legnicy. Objąłem ten teatr jeszcze jako student IV  roku PWST. 



środa, 2 lipca 2014

Prezydent - kucharz


O aktywności wyborczej prezydenta Tadeusza Krzakowskiego krążą w Legnicy legendy: o spacerach w kółko Rynku, „spontanicznych” zakupach w Galerii Piastów. Jednakże ostatnio najbardziej ulubioną strategią wyborczą prezydenta jest działalność gastronomiczna. Przyjrzyjmy jej się przez chwilę.

Wszystko zaczęło się w Wielkanoc, kiedy to gospodarz miasta rozdawał na Rynku… śledzie. Okazja,  jak tłumaczył Ratusz,  była historyczna i dlatego taka aktywność prezydenta była adekwatna. Historię różnie można interpretować, śledzi nie jadłem, więc nie wiem,  czy były adekwatne. Po śledziach przyszedł tort – nim Tadeusz Krzakowski częstował na inaugurację Święta Legnicy, podczas publicznej konferencji prasowej w Ratuszowej. Ostatnio wieść gminna niesie, że te stosunkowo skromne doświadczenia gastronomiczne skłoniły naszego bohatera do pójścia na całość: otóż pojutrze, w czasie Święta Strażaka, zamierza osobiście rozdać 300 porcji grochówki! To tak ambitne zamierzenie, ze aż nie do uwierzenia. 300 porcji to strasznie dużo,  jak na jednego kucharza, myślę, że nawet bardzo doświadczeni gastronomicy mieliby z tym problem.

Niezależnie do tego, czy akcja  „Grochówka” powiedzie się, czy nie, w całej tej gastronomicznej strategii prezydencko - wyborczej brakuje mi jednego, domyślacie się czego? Drugiego dania. Tak, jest zupa, jest deser, jest przystawka ( śledzie), czekamy teraz na drugie danie. Na przykład schabowego za kapustą. Albo z ogórkami, z ogórkami, bo będzie bardziej po legnicku i historycznie.


Wszystko to byłoby bardzo śmieszne, gdyby nie było straszne. Przecież rzecz się dzieje nie w kabaretowym programie, ale w prawie stutysięcznym mieście, które mogłoby być pięknym, nowoczesnym, miastem, z którego wszyscy bylibyśmy dumni. Mogłoby być. Tylko wtedy prezydent musiałby między innymi zrezygnować z rozdawania śledzi i grochówki. Ale to wydaje się być ponad jego siły. 

wtorek, 1 lipca 2014

O wolności i odpowiedzialności


27 czerwca po południu dostałem takiego oto esemesa od Lecha Raczaka:  „Z ciemności cenzury życzę byś zawsze  pławił się w światłach teatralnych wolności”. Lechu miał być na mojej imprezie, na ten wieczór wiele miesięcy wcześniej zaprosiłem   do naszego domu na wsi w Brenniku przyjaciół, z którymi związany jestem ostatnie 20 lat. Taki był sens tego spotkania – 20 lat dyrektorowania w Legnicy i 50 lat, które skończyłem w tym roku. Lechu miał być, ale nie dojechał.  Zaangażował się bowiem w zdarzenia wokół odwołania spektaklu  „Golgota Picnic” (miał być pokazywany na festiwalu Malta w Poznaniu)  i zdecydował, że ten wieczór spędzi w Poznaniu.

Wieczór 27 czerwca spędziłem więc świętując. Gdybym jednak nie świętował, nie wziąłbym udziału  ( i nie zaangażował teatru) w odbywającym się tego dnia proteście, polegającym na wspólnym czytaniu tekstu „Golgoty Picnic” i publicznym oglądaniu spektaklu. Tak zdecydowałem już wiele dni temu. Wydaje mi się ważne i konieczne, żebym przedstawił co myślę o tej sprawie, tak jak wiele razy pisałem, co myślę o polskim życiu teatralnym.

1.     Nie rozumiem decyzji Michała Merczyńskiego o odwołaniu „Golgoty Picnic”,  tak jak wcześniej nie rozumiałem decyzji Jany Klaty o zawieszeniu czyli odwołaniu realizacji „Nieboskiej komedii” Olivera Frljica w Teatrze Starym.  Nie rozumiem bowiem odwoływania  przez szefów instytucji artystycznych zaplanowanych zdarzeń z jakichkolwiek powodów - poza brakiem widzów. Nie rozumiem poddawania się presji jakichkolwiek środowisk – czy to z kręgu władzy, czy ideologii. Jeśli planuje się repertuar festiwalu, teatru, galerii trzeba wziąć za niego odpowiedzialność.

2.     Co nie znaczy,  że podobają mi się wybory dyrektorów. Tekst „Golgoty Picnic”, z którym się mogłem zapoznać jest bardzo, bardzo słaby, i nigdy w życiu nie zainteresowałbym się nim jako dyrektor teatru. Zastrzegam, że spektaklu nie widziałem. Tym bardziej nie widziałem spektaklu  Frljica, bo nikt go nie widział, a cały projekt mogę ocenić na podstawie bełkotliwych wywiadów reżysera i takich mniej więcej wypowiedzi, że rezygnacji siedmiu aktorów z obsady dwa tygodnie przed premierą to nie jest żaden problem. Nigdy więc nie zaplanowałbym obu projektów w kierowanym przez siebie teatrze. Z powodu braku jakości artystycznej.

3.     Z powyższych powodów uznałem, że publiczne czytanie słabego tekstu lub publiczne oglądanie spektaklu opartego na tym słabym tekście nie ma sensu. Poza wszystkim protest kreowało środowisko z którym,  ze względu na jego drapieżną ideologiczność, nie jest mi po drodze. „Krytyka Polityczna”, modne teatry lansowane przez nią, to nie jest mój świat. I miałem mocne wrażenie, że cała sprawa jest mocno ideologiczna, Być może tak zresztą jest.

4.     O odwołaniu już zaplanowanych pokazów w Lublinie i Chorzowie – z powodu nacisków środowisk ultrakatolickich i niektórych przedstawicieli władzy dowiedziałem się już w piątek.  Mocno mnie to zastanowiło i wtedy pomyślałem ze rację ma mój przyjaciel Lech Raczak (w wywiadzie w „Gazecie Wyborczej”), ze to zaplanowana akcja PIS-u i popierającego go Kościoła. Akcja, która ma tak naprawdę wymiar polityczny, ma udowodnić, że PO nie dość, że przeklina,  to jeszcze bluźni. Polacy nie są – wbrew statystykom – katolickim narodem, ale bluźnierstw nie lubią.

5.     To co zdarzyło się w Gdańsku, Warszawie, Katowicach, Wałbrzychu, Wrocławiu potwierdza tezę Lecha. To nie były spontaniczne demonstracje, tylko zaplanowane akcje. To nie były improwizowane wydarzenie, tylko kreowane przez funkcjonariuszy PISu awantury. Podobną przeżyłem startując do Senatu trzy lata temu, z kibolami Zagłębia Lubina,  ich „spontaniczność” z boku nadzorował pracownik biura poselskiego PISu.  Dzisiaj dwoje posłów PISu  złożyło doniesienie do prokuratury – przeciwko WSZYSTKIM, którzy 27 czerwca wzięli udział w proteście.  Prokuratura sprawę umorzy, bo zgłoszenie jest absurdalne, ale nie o nie przecież  chodzi, idzie o to, że „grzać” temat, żeby „zabić” Tuska.

PIS pewnie wygra wybory i w części Polski samorządowej  w listopadzie, i za rok w całej Polsce. I będziemy mieli w Polsce Węgry i Budapeszt. Co się stanie z wolnością twórców strach pomyśleć. Podzielam tu poniższe obawy Łukasza Drewniaka zawarte w świetnym tekście na portalu teatralny.pl:

„Uważam, że protest solidarnościowy z Maltą i Rodrigo Garcią przyniesie jednak więcej szkody niż pożytku. Roman Pawłowski napisał, że już samo doprowadzenie do czytania w Nowym mimo gwizdów i szykan jest wielkim triumfem polskiego teatru. Wątpię. I zachęcam do przyjrzenia się temu, co się wydarzyło w perspektywie długofalowej. Tak – zaprotestowaliśmy, pokazaliśmy czarnym i brunatnym, że nie poddamy się bez walki. Głos „oburzonych” poszedł w świat, w kraj, w miasto. Ale poszedł też drugi głos – tamtych, też „oburzonych”. Wszyscy czegoś bronimy – my wolności słowa, oni poniewieranej religii. Ktoś powie: dobrze się stało, wreszcie mamy wroga. Ale wroga mają oto jedni i drudzy. Tylko że tych drugich, tych broniących wiary, jest – będzie – kilkadziesiąt razy więcej niż obrońców wolności słowa. Pośrodku, między zwaśnionymi, nienawidzącymi się grupami bierna, niezainteresowana istotą sporu – masa. W razie eskalacji bardziej skłonna poprzeć tradycjonalistów, a nie bluźnierców. Wystarczy, że będą się temu, co z nami robią, tylko obojętnie przyglądać. W obronie wolności słowa, prawa do swobody kreacji artystycznej nie wyjdą na ulicę ci młodzi ludzie, którzy protestowali przeciwko ACTA. Nie wierzcie, że zrozumieją, o co trzeba walczyć. I nawet oni nie pójdą przeciwko czarnym… Przecież dobrze wiecie, na czym się przejechał Twój Ruch Palikota? Nie na wyrzuceniu Nowickiej, nie na kursie na lewicę, potem na liberalizm, potem znów na lewicę. Upadek zaczął się od apostazji lidera, bezsensownie akcentowanego antyklerykalizmu, billboardów z informacją o dziecku papieża. Polacy może i nie lubią kleru, ale jeszcze bardziej nie lubią, kiedy ktoś każe im się do tego publicznie przyznać.

A potem będą wybory. W kontekście bardzo prawdopodobnego zwycięstwa jakiejś koalicji prawicowej w najbliższych wyborach samorządowych a potem parlamentarnych, teatr kojarzony dotąd co najwyżej z przekroczeniami obyczajowymi i zabiegami na klasyce stanie się w oczach środowisk kościelnych i patriotycznych fabryką bluźnierstw. Nagość, wulgarny język, dekonstrukcję arcydzieł narodowych można jeszcze wybaczyć, antychrześcijaństwa – nie. Antyklerykalizm nigdy nie był tematem numer jeden polskiego teatru a teraz zjednoczyło się pod wspólnym sztandarem środowisko, które myśli, że teatr jest przeciwko religii, kościołowi, tradycji. Nie ważne czy to prawda, ważne, że oni to założyli. Jak można z tym antychrześcijaństwem walczyć – zastanawiają się przyszli zwycięzcy? Ano modelem węgierskim (obsadzamy wszystkie kluczowe instytucje swoimi ludźmi) albo metodą Kaczyńskiego – wspieramy dotacjami sztukę wspólnotową, sztuka destrukcyjna niech szuka sponsora. Tomasz Karolak pewnie znajdzie, Szczawińska – nie”.

Naprawdę strach się bać. Ciąg dalszy nastąpi.