Mike Urbaniak w artykule „Modny znaczy przegrany” (we „Wprost”) zamaszystym ruchem swojego pióra zmiata wszystkich „przeciwników” teatru modnego do jednego wora. Kiszą się w nim wspólnie stęsknieni opowieści z wyznawcami narodowych wartości, zwolennicy medialnej równowagi z purytanami, obrońcami krzyża i dewotkami. Duszno nam w tym towarzystwie, więc wychylamy nieśmiało łebki, by pooddychać świeżym powietrzem modnego teatru.
Zadziwiające, że podczas gdy w powszechnym rozumieniu (pomijając pojedyncze, całkiem racjonalne próby obrony) kategoria mody ma konotacje zdecydowanie pejoratywne, środowisko teatralne tak jednoznacznie czyni z niej komplement. Pożyczymy sobie metodę wora. Wedle opinii, które skrupulatnie zestawił Autor artykułu modne to: nowoczesne, aktualne, świeże i docierające do widza, odważne, dobre artystycznie, potrzebne aktorom i jeszcze kilka określeń w podobnym duchu. Nawet jeśli ktoś – jak sugeruje Autor - wstydzi się bycia modnym, wstydzi się cokolwiek nieśmiało. Bo i czego tu się wstydzić? Przecież nie tego, że inni chcą oglądać i nagradzać nasz teatr, przecież nie aprobaty i rozgłosu. Otóż problem jest gdzie indziej, problem w tym, że ten wstyd-niewstyd bardziej skomplikowane ma podłoże. Trochę się nie wstydząc, pytani nie wstydzą się tej strony mody, która kojarzy się z sukcesem, zaradnością i dopasowaniem do rynku (co w rzeczywistości teatru - gdyby do bólu uprościć - oznaczać przecież może dialog z widownią). Wstydząc się trochę, wstydzą się natomiast wszystkiego, co w codziennym użyciu ze słowa „modny” czyni zarzut. Cyniczny, sztucznie nakręcany, odtwórczy, nastawiony na zysk, podcięty, tak by dopasować się do rozległej grupy odbiorców. Bo moda – jak ten medal – niejedną ma stronę. Tyle, że o tej drugiej w odpowiedziach na pytania Urbaniaka jakoś cicho. Pojawia się co prawda takie malutkie „ale” - że moda bywa zwodnicza, bo krótkotrwała – jednak na tyle malutkie, by nie popsuć dobrego nastroju.
Nie chodzi o to, żeby nagle artyści modni kopali stołek, na którym siedzą. Pewnie nas o pogląd taki nikt nie podejrzewa: modzie w przeważającej większości nie są winni artyści! To poza nimi (albo i z nimi, ale bez ich inicjatywy) opisuje się, ustawia, hierarchizuje, kierunkuje i przycina świat teatru na obowiązującą modłę. To im bez cienia sprzeciwu pozwala się powielać i - świadomie lub mniej – włączać siebie w wartki nurt mainstreamu, tak często udającego hardą awangardę. Czy większą winą jest to, że początkujący reżyser Michał Kmiecik dla wyrazistego rozpoczęcia kariery – cynicznie lub nie, nie nam osądzać – kopiuje starszych kolegów (inna sprawa, że niepokojące jest, jak łatwo - bez doświadczenia – tych kolegów kopiować), czy to, że po jednym przedstawieniu zostaje ogłoszony nadzieją polskiego teatru? Czy bardziej winny jest świeżo upieczony absolwent reżyserii, którego głód sceny popycha w stronę pomysłów najatrakcyjniejszych dla dyrekcji teatrów pragnących być modnymi? Czy może jednak dyrekcja, wybierająca z rozmysłem reżysera, który pozwala jej czuć, „że za chwilę będzie bardzo modny”? A może wreszcie krytyka teatralna, która miota się od miasta do miasta, próbując wyczuć, kogo warto wywindować, a kto nie ma szansy, by zostać „rozchwytywanym reżyserem”? A może wreszcie wszyscy po trochu – bo przecież żyjemy w chwiejnym świecie nadmiaru i tylko bezsprzeczna bo irracjonalna kategoria mody jest w stanie uporządkować migotliwe rojowisko współczesnego teatru?
Towarzystwo Kontrrewolucyjne
Czwarty tekst na ten sam temat? O_o
OdpowiedzUsuń