Nasze Towarzystwo (w sporej części) przeszło swoje z urzędnikami wszelkiej maści. Były historie zabawne, jak ta o pewnym sympatycznym skądinąd wojewodzie, który sugerował, żeby Szekspira zagrać szybciej – żeby goszczący w prowincjonalnym grodzie premier zdążył zobaczyć. Często bywało poważniej, jak w tej opowieści o prezydencie miasta, który z dyrektorem teatru postanowił „rozmawiać” poprzez prokuratora i rzecznika dyscypliny finansów publicznych. Generalnie jednakże wszystko mieściło się w jakiejś szeroko pojętej normie i urzędnik - jeśli nawet miewał pomysły - to czuł respekt przed artystą, to znaczy nie zakładał z góry, że on jeden wie, gdzie jest ukryta Bursztynowa Komnata, a pogłoski, że jest ona gdzie indziej, są nieprawdziwe, niesłuszne i w ogóle.
Tak było. Ale czasy się zmieniły. Nieśmiało suponujemy, że przyczyniła się do tego demokratyzacja życia publicznego i bezpośrednie wybory prezydentów w miastach z teatrami. Owi prezydenci, wybierani często kadencja za kadencją (właściwie dożywotni) nie są już urzędnikami służącymi lokalnym społecznościom, ale bogami, królami, carami, otoczonymi świtą, dworem, który składa władcy hołdy i realizuje każdy, nawet kompletnie abstrakcyjny i absurdalny projekt. Ostatnio moda jest na menadżera, który uzdrowi nasz kryzysowy teatr. O tym menadżerze, co ma uzdrowić polski teatr, słyszymy od lat ponad dziesięciu lat. I wypatrujemy go, a on jakoś nie przychodzi. Jak Godot.
Niejasno podejrzewamy, że nie chodzi tu o żadnego menadżera, ale o komisarza, który będzie czuwał nad nieprawomyślnymi artystami i poskramiał ich rzekomą ekonomiczną nieodpowiedzialność. Oczywiście, nie wszyscy dyrektorzy umieją wydawać pieniądze, tak jak nie wszyscy urzędnicy biegle mówią czterema językami. Ale większość szefów teatrów pcha jednak ten teatralny wózek z pełną determinacją i przecież nie dla pieniędzy czy kariery (nasi koledzy filmowcy nie mogą się nadziwić naszej teatralnej biedzie i najczęściej pukają się w czoło…), ale z miłości. To jednak taka kategoria, której urzędnik raczej nie pojmie, bo urzędnik i miłość raczej w parze nie chodzą.
Powie ktoś, że powyższej tezie o wpływie bezpośrednich wyborów prezydenckich na sytuację polskich teatrów zaprzecza tzw. plan Mołonia, który przecież narodził się w kolegialnym zarządzie województwa dolnośląskiego. Ale po pierwsze, z naszej wiedzy wynika, że był to autorski pomysł najsławniejszego obecnie wicemarszałka w Polsce. A po drugie, wyjątek przecież potwierdza regułę.
Fantastyczne jest, że ta „menadżerska plaga” połączyła mocno podzielone środowisko teatralne, że słynny już list podpisali i rewolucjoniści, i kontrrewolucjoniści, że każdy dzień przynosi konkretne gesty solidarności. Z niepokojem jednak patrzymy w przyszłość polskiego teatru. Urzędnicy się nie zmienią, będzie więc jeszcze „ciekawiej”, co niczym czterogłowa Kasandra wieszczymy, wspierając się znajomością historii teatru i polityki.
Towarzystwo Kontrrewolucyjne
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz