wtorek, 28 października 2014

Ciocia Gienia


Żartuję, ale w każdym żarcie jest trochę prawda, że mam – jak młodzi w grach komputerowych - dwa życia. To pierwsze, do 1993 roku, w Tarnowie, i to drugie,  teraźniejsze, dolnośląskie, związane na śmierć i życie z Legnicą, 50 lat przecięte prawie na pół. Dwa życia, dwa światy, dwie opowieści. W tej drugiej jestem tak mocno,  że zdaje się, że jest ona jedynie słuszna. Ale tak nie jest, bo nic nie jest biało-czarne, dobre-złe. Wspomnienie tamtego świata jest może uśpione, zamazane, ale przecież wraca. Jak nie mogę spać. Jak zobaczę pomnik.

Miałem wtedy 5, 6, może 7 lat. Rodzice pojechali na zakładową wycieczkę do NRD i „oddali” mnie cioci Gieni i wujkowi Kazkowi. Ciocia Gienia to był ktoś, najważniejsza i największa (także gabarytami) postać w rodzinie. Siostra mamy, w ciocinym mieszkaniu w bloku  na Ogrodowej w Brzesku skupiało się życie rodzinne Głombów (oboje – moja mama i mój tato są z Głombów, jedno przez „ą” i jedno przez „om”, tato jest starszym kuzynem mamy, na ślub musieli mieć dyspensę od biskupa, tato pierwszy raz „napił” na chrzcinach mamy – ale to temat na inna opowieść). Święta, imieniny, spotkania, właściwie każdy powód był dobry, i jechało się w niedzielę na obiad do Brzeska, i jadło, i piło, i biesiadowało. Hałas był niemożliwy, to chyba moja mama wymyśliła pojęcie „kącik dla nerwowych”, szukaliśmy takiego miejsca, żeby znaleźć spokój w mieszkaniu, które kipiało od gwaru, oboje, i ciocia, i wujek, umieli i lubili mówić. I śpiewać, spotkanie bez śpiewu było spotkaniem straconym. „A chachary żyją/i gorzałkę pija/w góry spoglądają/wszystkich w d…mają”, to był repertuar obowiązkowy, nie żadne tam disco polo, bo o disco polo w latach 70-tych nikt nie słyszał, po prostu pieśń biesiadna. Ciocia zresztą nie poprzestawała na repertuarze powszechnym , sama pisała przyśpiewki, wierszyki i wykonywała je z wielką ochotę przy różnych okazjach. Była Rabelaisem z Brzeska - Okocimia.

Wczoraj, na stypie po Jej pogrzebie, nikt nie miał odwagi, żeby zaśpiewać „Chachary”. Choć ta potrzeba wisiała w powietrzu, tak jak pytania Cioci: „dużo było ludzi?”, „a co było do jedzenia?”. Ciocia kochała opowiadać i kiedy jeszcze była świadoma, choć już poważnie chora, rozmawiały z moją mamą godzinami przez telefon. Nie ma już takiego świata i nie ma już takiego gadania, dla mnie i sporej części mojego pokolenia, rozmowy przez telefon to udręka. Czasem wydaje się, że i  normalne rozmowy to udręka... Wtedy uciekałem do „kącika dla nerwowych”, teraz przywołuję tamten świat jak Macondo?

Moje Macondo nazywało się Limanowa. Pojechałem tam z ciocią i wujkiem i ich córkami, Lucią i Maśką, w których oczywiście wtedy, a i potem,  się kochałem, tak jak młodszy kuzyn kocha się w swoich starszych kuzynkach  (ale to też temat na inną opowieść). I już nie wiem, co to było, może postument, może jakieś podwyższenie,  wspiąłem się na nie, i stanąłem w jakiejś pewnie masakrycznej pozie i ogłosiłem całemu światu „Jacet…pomnit”. I już nie pamiętam rodzinnej reakcji, czy zapanował powszechny entuzjazm, czy zostałem wyśmiany….Tutaj potrzebne jest wyjaśnienie: świat wtedy był o wiele prostszy i nie słyszało się o dyslektykach, po prostu ktoś nie wymawiał „k” i tym kimś byłem ja. I to „Jacet…pomnit” ciągnie się za mną od wtedy do dziś. Już w moich dorosłych czasach  Ciocia Gienia raczyła towarzystwo rozbudowanymi wersjami tej opowieści. Nie powiem, żebym przepadał za tym, mocno się denerwowałem (bo kto lubi, jak w dorosłości się mu przypomina, że kiedyś  zsikał się w majtki?), z czasem jednak zrozumiałem, że nie ucieknie się przed przeszłością, przed dzieciństwem, one cię zawsze dogonią i musisz, nie chcesz, ale musisz się do nich uśmiechać, bo jesteś stamtąd i nie ma od tego odwrotu.  Ostatnio kuzynka Maśka oglądała w Tarnowie moje „Wesołe kumoszki z Windsoru” z Giorzowa, w których pleban Evans nie wymawia „b”. I znów usłyszałem „Jacet…pomnit”. Uśmiechnąłem się.

Na stypie był rosół, i mięso, i ziemniaki. Herbata, kawa, sok. Ciasta na deser. Jedliśmy i pili, takie rodzinne spotkania, bo strach pomyśleć, ale po latach, kiedy jest bliżej końca, niż dalej,  życie rodzinne odżywa właśnie na pogrzebach, mniej na weselach. Przytulaliśmy, wzruszali, uśmiechali, wspominali. „Gienie by się ten pogrzeb spodobał”, rzekła potem przez telefon do mojej mamy ciocia Jania, kolejna z sióstr. „Gience by się ten pogrzeb spodobał”,  powtarzałem sobie pod nosem wracając do Legnicy, i smutek zamieniał się w uśmiech, taką chcę i będę pamiętał Ciocię Gienię, śmiejącą się głośno, Panią Stołu, Najlepszego Człowieka na Świecie.


PS. Eugenia Zając z domy Głomb, żona Kazimierza, córka Jana i Michaliny z domu Dobosz, mama trzech wspaniałych córek, Krystyny, Lucyny i Marii,  zmarła w wieku 87 lat 23 października 2014 roku w swoim mieszkaniu przy ul. Ogrodowej 42 w Brzesku