Znowu wstyd – mimo deklaracji zaniedbałem pisanie i
aż strach patrzeć, kiedy datowany jest ostatni wpis. Jak to jest, ze William Szekspir
(jeśli istniał) w dwa tygodnie machnął „Wesołe kumoszki z Windsoru”, a my mamy
czasem problem z jednym prostym pismem urzędowym? Zacząłem właśnie próby
„Kumoszek” w Gorzowie (Wielkopolskim z nazwy, choć nic wspólnego z Wielkopolską nie ma) i
nie mogę się nadziwić temu kompletnie nieszekspirowskiemu tekstowi, w którym
bohaterami nie są królowie i hrabiowie, tylko mieszczanie, najzwyklejsi
mieszczanie z Windsoru w hrabstwie Berkshire. W dzisiejszym Windsorze mieszka
28 tys. mieszkańców, warto zapytać, ilu
mieszkało wtedy?
Bo też nie dość, że to mieszczańska komedia, wręcz,
to jeszcze dzieje się w latach, w
których żył i tworzył Szekspir (jeśli istniał), nie ma tam duchów ani elfów, nigdy
nie przyjeżdża z fantasmagorycznej Polski albo Czech, wszystko jest aż do bólu
zwyczajne. I dlatego fantastycznie współczesne, nie a la Garbaczewski i sp.z.oo, tylko poprzez sprawy, emocje,
interesy i namiętności, którymi żyją bohaterowie. Opowieści o „skokach w bok”
są ponadczasowe, uniwersalne, a przez to zwyczajnie współczesne.
Więc znowu – jak ktoś się znudził, nie będzie oglądał
– będzie o prowincjonalnym miasteczku, zaludnionym prze typy i typki, do
którego zjeżdża „gość ze stolicy” i machina rusza… Nie ma chyba tekstu
Szekspira, w którym byłoby tak wiele komicznych typów i to wcale nie wśród tzw.
głównych postaci: Pani Chybcik, Abraham Mizerek, Piotr Tuman no i absolutni tip
–top czyli walijski ksiądz Hugo Evans i francuski doktor Caisu. W doskonałym tłumaczeniu
Barańczaka ich kwestie brzmią fenomenalnie i na próbach czytanych zwijaliśmy
się ze śmiechu. Jak znam życie, gdzieś w połowie grudnia przestaniemy się
śmiać. Przed nami ciężka praca. Premiera 25 stycznia. Zapraszam.