Nie uznaję Sylwestra. Nie czekam też z utęsknieniem na pierwszą gwiazdkę, nie kupuję prezentów miesiąc przed Świętami, nie mogę wręcz znieść „świątecznego nastroju” stacji radiowych i galerii handlowych, który z każdym rokiem rozlewa się coraz wcześniej i niedługo dosięgnie nas w ostatni dzień wakacji. Nie znaczy to wcale, że jestem jak jeden z tych wrednych starszych panów z bajek dla dzieci, którzy organicznie nie znoszą Świąt, a w poincie opowieści zostają cudownie uleczeni i od tej pory co roku pierwsi będą ubierać choinkę. Cenię Święta tradycyjne i Święta rodzinne, Święta spokojne i Święta niewymuszone. Lubię dobrą zabawę na Sylwestra tak samo, jak w każdy inny dzień roku. W głowie mi się tylko nie mieści jak z przyjemnej idei świętowania rozumny gatunek, jakim przecież jest człowiek, mógł zrobić to, co musimy obserwować pod koniec każdego grudnia. Kiedy już przeżyję atak bombek i grających mikołajków, lampek i świątecznych promocji, odetchnę trochę i powiem sobie w duchu „Dzięki ci Boże, już koniec”, szaleństwo w przeciągu dwóch dni zaczyna się od początku! Każdy kiosk zamienia się w składzik fajerwerków, a ludzie na ulicy zamiast o samopoczucie pytają się gdzie ich rozmówca spędza Sylwestra. Jeśli nigdzie, nastaje współczująca cisza...
Wiem, nie jestem ani nowatorski, ani oryginalny w tych utyskiwaniach. Dla mnie Nowy Rok zawsze miał symboliczne znaczenie momentu przejściowego, może też dlatego, że w styczniu mam urodziny? Człowiek potrzebuje takich momentów granicznych, żeby móc się do czegoś odnosić – wygodniej jest objąć wzrokiem życie, jak można je podzielić na równe kawałki. Może i wybór Nowego Roku na punkt odniesienia jest schematyczny, ale zawsze lepsza schematyczna coroczna refleksja niż owczy pęd świąteczno-noworocznego szaleństwa. I właśnie refleksji najbardziej i najserdeczniej sobie i Wam życzę.
piątek, 30 grudnia 2011
niedziela, 18 grudnia 2011
"Marsz Polonia" zagramy w Łodzi
Pracuję w Łodzi w Teatrze Powszechnym nad spektaklem wg powieści Jerzego Pilcha „Marsz Polonia” (premiera 21 stycznia 2012 r.). Jerzego uważam prywatnie za najlepszego polskiego żyjącego pisarza, jestem trochę impregnowany na pilchowe „alkoholowe” powieści, natomiast kocham miłością szczerą jego zanurzone w lokalności prowincjonalno- ewangelickie opowieści z Wisły. To kawał fantastycznego świata z którego wykroiłem kiedyś w Zielonej Górze spektakl „Zabijanie Gomułki” wg powieści „Tysiąc spokojnych miast”. Książka ta, „Inne rozkosze”, opowiadania ze zbioru „Moje pierwsze samobójstwo”, felietony – to kawał świetnej literatury.
„Marsz Polonia” jest inny w tonie i narracji, to arcypolska, fantasmagoryczna opowieść o „z wolna przeradzającym się w orgię raucie” w posiadłości Beniamina Bezetznego (którego pierwowzorem jest Jerzy Urban) na który trafia nasz bohater, pisarz, któremu niedaleko do samego autora. Dzieją się tam różne rzeczy, nie będę streszczał, powiem tylko, że w powieści często pojawiają się akcenty piłkarskie* bo i miłość Jerzego do piłki nożnej i Cracovii jest szeroko znana. Pierwszy raz w życiu będę miał okazję zainscenizować na scenie fragment meczu co w roku Euro 2012 jest szczególnie podniecające.
Inscenizuję „Marsz Polonia” w Łodzi, mieście – legendzie, które przestało już być dla mieszkańców Ziemią Obiecaną. Mieście o ogromnej ilości zdegradowanych budynków (to naprawdę wygląda porażająco, gorzej niż w Legnicy, te dziesiątki kamienic, którym grozi natychmiastowa katastrofa budowlana) na które patrzy wyremontowana do błysku przez Francuzów Manufaktura. „Łódź to smutne miasto bo ludzie na jego ulicach się nie uśmiechają”, słyszałem od znajomych i jakoś w to nie wierzyłem dopóki tego nie dotknąłem. Naprzeciwko teatru nie ma kawiarni „Teatralna” ani „Maska”, jest bar kawowy „Ignorantka” z piwem i winem lanym po 5 zł, z karaoke i tańcami. To kultowe miejsce na ulicy Legionów.
5 min pieszo od Piotrkowskiej.
*
KOWALEWICZ
Zrozpaczony byłem, że mecz muszę sam oglądać.
JERZY
Górnik Zabrze – Manchester United. Rewanż na pokrytej zamarzniętym śniegiem murawie Stadionu Śląskiego. Lubański strzelił zwycięską bramkę, ale wobec przegranej 2:0 w pierwszym meczu odpadliśmy. Jednego gola zabrakło.
KOWALEWICZ
Od razu wiedziałem: wspólnota generacyjna nie do ominięcia. Niemniej, niech pan się nie gniewa, mecz, o którym pan mówi, myśmy z Bronkiem Badylkiem jeszcze razem oglądali.
JERZY
Pomyliłem Manchester United z Manchesterem City?
KOWALEWICZ
Exactly. Ja też swego czasu myliłem, a nie należy i nie wolno. Widzi pan, w tym rzecz: nie mylić Manchesteru United z Manchesterem City! Pierwsza zasada: nie mylić Manchesteru City z Manchesterem United!
JERZY
Nie mylić Polonii z Legią.
KOWALEWICZ
Tak jest. Jak się takie rzeczy myli, świat wypada z normy.
JERZY
Teraz dopiero rozjaśniło mi się we łbie! Sławna droga Górnika do finału! Do wiedeńskiego finału z Manchesterem – tak jest – City! Przedtem dramatyczny trójmecz z Romą, Helenio Herrera powoduje awarię światła na Stadionie Śląskim! Rzut monetą w Strasburgu!
„Marsz Polonia” jest inny w tonie i narracji, to arcypolska, fantasmagoryczna opowieść o „z wolna przeradzającym się w orgię raucie” w posiadłości Beniamina Bezetznego (którego pierwowzorem jest Jerzy Urban) na który trafia nasz bohater, pisarz, któremu niedaleko do samego autora. Dzieją się tam różne rzeczy, nie będę streszczał, powiem tylko, że w powieści często pojawiają się akcenty piłkarskie* bo i miłość Jerzego do piłki nożnej i Cracovii jest szeroko znana. Pierwszy raz w życiu będę miał okazję zainscenizować na scenie fragment meczu co w roku Euro 2012 jest szczególnie podniecające.
Inscenizuję „Marsz Polonia” w Łodzi, mieście – legendzie, które przestało już być dla mieszkańców Ziemią Obiecaną. Mieście o ogromnej ilości zdegradowanych budynków (to naprawdę wygląda porażająco, gorzej niż w Legnicy, te dziesiątki kamienic, którym grozi natychmiastowa katastrofa budowlana) na które patrzy wyremontowana do błysku przez Francuzów Manufaktura. „Łódź to smutne miasto bo ludzie na jego ulicach się nie uśmiechają”, słyszałem od znajomych i jakoś w to nie wierzyłem dopóki tego nie dotknąłem. Naprzeciwko teatru nie ma kawiarni „Teatralna” ani „Maska”, jest bar kawowy „Ignorantka” z piwem i winem lanym po 5 zł, z karaoke i tańcami. To kultowe miejsce na ulicy Legionów.
5 min pieszo od Piotrkowskiej.
*
KOWALEWICZ
Zrozpaczony byłem, że mecz muszę sam oglądać.
JERZY
Górnik Zabrze – Manchester United. Rewanż na pokrytej zamarzniętym śniegiem murawie Stadionu Śląskiego. Lubański strzelił zwycięską bramkę, ale wobec przegranej 2:0 w pierwszym meczu odpadliśmy. Jednego gola zabrakło.
KOWALEWICZ
Od razu wiedziałem: wspólnota generacyjna nie do ominięcia. Niemniej, niech pan się nie gniewa, mecz, o którym pan mówi, myśmy z Bronkiem Badylkiem jeszcze razem oglądali.
JERZY
Pomyliłem Manchester United z Manchesterem City?
KOWALEWICZ
Exactly. Ja też swego czasu myliłem, a nie należy i nie wolno. Widzi pan, w tym rzecz: nie mylić Manchesteru United z Manchesterem City! Pierwsza zasada: nie mylić Manchesteru City z Manchesterem United!
JERZY
Nie mylić Polonii z Legią.
KOWALEWICZ
Tak jest. Jak się takie rzeczy myli, świat wypada z normy.
JERZY
Teraz dopiero rozjaśniło mi się we łbie! Sławna droga Górnika do finału! Do wiedeńskiego finału z Manchesterem – tak jest – City! Przedtem dramatyczny trójmecz z Romą, Helenio Herrera powoduje awarię światła na Stadionie Śląskim! Rzut monetą w Strasburgu!
wtorek, 6 grudnia 2011
Śmierć Apacza
Przy okazji szperania w starych numerach „Wersji”, pisma społeczno-kulturalnego, które na przełomie XX i XI wieku (jak to brzmi!) wydawaliśmy w Teatrze (szukałem dawnych tekstów Ludwika Gadzickiego przygotowując się do piątkowego wieczoru) odnalazłem moją osobiste „dzieło”, felieton z cyklu „Prosto z Mostu”, który to cykl prowadziłem wtedy w „Wersji”, a za chwilę wygłaszałem w Radio Wrocław. O tych przygodach napisze innym razem, a teraz pozwólcie, że przypomnę to dziełko z maja 1999 roku, a więc napisane jeszcze przed „Balladą o Zakaczwiu”, gdzie Indianom poświęciliśmy spory fragment…
„Śmierć Apacza" to w slangu, który pewnie przywiozłem z Galicji (to taka prowincja Austro-Węgier, która obecnie nazywa się województwo małopolskie), rzecz ostateczna, koniec świata, określenie ponad które... nie ma już określe¬nia. Polski język, który za księdza Kitowicza bywał bogaty, a teraz jest niezmiernie ubogi, sam (niezależnie od polonistów) kreuje nowe. Statystyczna pani, do której przychodzi pan z „Visirem" otwiera drzwi i - widząc kamerę - zaniepokojona mówi „O Jezus Maria", potem dodaje „ O Matko Boska" (mogę się mylić, ale intencję oddaję). Inni, już niestatystyczni pokrzykują „O matko z córką", co na pewno nie jest teologicz¬ne. W naszym, teatralnym, slangu powodzenie ma „reakcyjność", co nie ma nic wspólnego z zachowawczym syste-mem politycznym, a po prostu oznacza reakcję w zachowa¬niu (mowie) jednego aktora na drugiego. Twórcy z innych miast mówią o odbijaniu i znów nie dziewczyny, tylko akto¬ra wobec aktora itp. Swoją mowę mają artyści, księgowe, barmani, kierowcy (tu wiele się zdarza...), policjanci, nie mówiąc już o kibicach czy komentatorach sportowych („pił¬ka dryfuje mówiąc kolokwialnie").
„Śmierć Apacza" jest może jednym z lepszych językowych pomysłów, dlatego że odwołuje się do milionowej widowni filmów „Winnetou I, II, III" tudzież czytelników słynnego cyklu powieści Karola Maya.
Śmierć Apacza, jak - wierzę - wiedzą entuzjaści tej twórczości bywa:
po pierwsze: rzadka. Apacz rzadko kiedy ginie, bo Apa¬cze (Apaczowie) są w mniejszości (wobec białych) i nie mogą ginąć, bo kto będzie napędzał twórczość (książkę, film), po drugie: jeśli Apacz ginie, to umiera długo, jak „Otello" w operze (po śmierci musi wyśpiewać piętnastominutową arię). Apacz umiera długo, bo musi białemu (który jest jed¬nym z licznych Oldów...) wypowiedzieć ważną myśl, przejść na chrześcijaństwo (komunistyczna cenzura konsekwentnie wycinała te trzy strony z kilkustronicowej śmierci Winne¬tou), zdradzić miejsce ukrycia skarbu etc. po trzecie wreszcie: odchodzi długo, bo chce pozostawić po sobie to, co jest poza ekranem, książką: wzruszenie po swojej śmierci.
Dlatego też określenie „śmierć Apacza" ma w sobie coś emocjonalnego, coś, do czego określający jest przekonany, ale rzeczywistość - niestety nie układa się po jego myśli. „Śmiercią Apacza" jest więc coś niewyobrażalnego, coś co w głowie się nie mieści.
Dlatego sądzę, że w Legnicy warto - obok kultury łem-kowskiej, serbo-łużyckiej - popularyzować kulturę indiań¬ską. Nie bójmy się Indian. Indianie, przynajmniej ci u Maya, są dobrymi ludźmi. Jest ich niewielu, prawda, ale są. W na¬szych bardzo współczesnych i bardzo nieindiańskich cza¬sach dobrych ludzi nie ma zbyt wielu. Nie ma czasu na do¬brych ludzi, Dlatego pamiętajmy o tych, którzy wciąż żyją: o Winnetou, Inczu-czunie, Apanaczi. Pamiętajmy o Apaczach.
„Śmierć Apacza" to w slangu, który pewnie przywiozłem z Galicji (to taka prowincja Austro-Węgier, która obecnie nazywa się województwo małopolskie), rzecz ostateczna, koniec świata, określenie ponad które... nie ma już określe¬nia. Polski język, który za księdza Kitowicza bywał bogaty, a teraz jest niezmiernie ubogi, sam (niezależnie od polonistów) kreuje nowe. Statystyczna pani, do której przychodzi pan z „Visirem" otwiera drzwi i - widząc kamerę - zaniepokojona mówi „O Jezus Maria", potem dodaje „ O Matko Boska" (mogę się mylić, ale intencję oddaję). Inni, już niestatystyczni pokrzykują „O matko z córką", co na pewno nie jest teologicz¬ne. W naszym, teatralnym, slangu powodzenie ma „reakcyjność", co nie ma nic wspólnego z zachowawczym syste-mem politycznym, a po prostu oznacza reakcję w zachowa¬niu (mowie) jednego aktora na drugiego. Twórcy z innych miast mówią o odbijaniu i znów nie dziewczyny, tylko akto¬ra wobec aktora itp. Swoją mowę mają artyści, księgowe, barmani, kierowcy (tu wiele się zdarza...), policjanci, nie mówiąc już o kibicach czy komentatorach sportowych („pił¬ka dryfuje mówiąc kolokwialnie").
„Śmierć Apacza" jest może jednym z lepszych językowych pomysłów, dlatego że odwołuje się do milionowej widowni filmów „Winnetou I, II, III" tudzież czytelników słynnego cyklu powieści Karola Maya.
Śmierć Apacza, jak - wierzę - wiedzą entuzjaści tej twórczości bywa:
po pierwsze: rzadka. Apacz rzadko kiedy ginie, bo Apa¬cze (Apaczowie) są w mniejszości (wobec białych) i nie mogą ginąć, bo kto będzie napędzał twórczość (książkę, film), po drugie: jeśli Apacz ginie, to umiera długo, jak „Otello" w operze (po śmierci musi wyśpiewać piętnastominutową arię). Apacz umiera długo, bo musi białemu (który jest jed¬nym z licznych Oldów...) wypowiedzieć ważną myśl, przejść na chrześcijaństwo (komunistyczna cenzura konsekwentnie wycinała te trzy strony z kilkustronicowej śmierci Winne¬tou), zdradzić miejsce ukrycia skarbu etc. po trzecie wreszcie: odchodzi długo, bo chce pozostawić po sobie to, co jest poza ekranem, książką: wzruszenie po swojej śmierci.
Dlatego też określenie „śmierć Apacza" ma w sobie coś emocjonalnego, coś, do czego określający jest przekonany, ale rzeczywistość - niestety nie układa się po jego myśli. „Śmiercią Apacza" jest więc coś niewyobrażalnego, coś co w głowie się nie mieści.
Dlatego sądzę, że w Legnicy warto - obok kultury łem-kowskiej, serbo-łużyckiej - popularyzować kulturę indiań¬ską. Nie bójmy się Indian. Indianie, przynajmniej ci u Maya, są dobrymi ludźmi. Jest ich niewielu, prawda, ale są. W na¬szych bardzo współczesnych i bardzo nieindiańskich cza¬sach dobrych ludzi nie ma zbyt wielu. Nie ma czasu na do¬brych ludzi, Dlatego pamiętajmy o tych, którzy wciąż żyją: o Winnetou, Inczu-czunie, Apanaczi. Pamiętajmy o Apaczach.
niedziela, 4 grudnia 2011
Gdzie ma stanąć chata?
Parę dni temu byłem na spotkaniu organizacji pozarządowych w Lubinie. To co robi pani Barbara Skórzewska ze Stowarzyszenia Civis Europae jest nie do przecenienia. Zbiera i mobilizuje swoich kolegów ze stowarzyszeń organizując spotkania na których mogą podzielić się swoimi doświadczeniami, ale przede wszystkim stara się, aby w Lubinie, gminie wiejskiej Lubin oraz powiecie lubińskim powstały rady pożytku publicznego, które miałyby wpływ na decyzje lokalnych władz. Jak to jest ważne mówi przykład Legnicy, gdzie ta rada może nie podbija świata, ale jest ważnym miejscem opinii.
Na tym spotkaniu pogadałem z Adamem Wiewiórką, szefem Koła Zjednoczenia Łemków w Legnicy. Adam ma zupełnie odjechany pomysł na uczczenie 65. rocznicy Akcji „Wisła” w przyszłym roku. Otóż mówi on,. żeby nie fundować kolejnej tablicy lub postumentu, ale żeby...przenieść do Legnicy prawdziwą chatę łemkowską z ziem z których wysiedlano Łemków. Że takie chaty są jeszcze, że znajdą się tacy, którzy ją podarują, że górale przewiozą ją i postawią w dowolnym miejscu w Legnicy, że....Pomysł to absolutnie fantastyczny. Adam chciałby, żeby taka chata żyła różnego rodzaju wydarzeniami, była żywym muzeum. Żeby teatr, galeria lub ktoś kto ma pomysł ożywiał to miejsce swoimi działaniami.
To absolutnie szalony, ale fantastyczny, nowoczesny,. ideowy, mądry i zabawny pomysł. Wesprę go na tysiąc procent i będę działał na jego rzecz. Na razie pozostaje podstawowe pytanie: gdzie ma stanąć chata? To pytanie kieruje także do czytelników mojego blogu/facebooka. Gdzie, rozumiem blisko centrum Legnicy,. mogłaby na cztery miesiące - - czerwiec – wrzesień - stanąć taka chata, żeby nie przeszkadzała nikomu w życiu. Wiem, że najfektowniejszym miejscem zdaje się Park Miejski, ale może to być miejsce bardzo trudne logistycznie, trudno byłoby ją tam chronić. Jeśli nie park to gdzie? Chętnie posłucham Waszych sugestii, ale najciekawsze propozycje upublicznię.
Swoją drogą, pomysł Adama ma jeszcze jeden super walor. Jest kompletnie przeciw archaicznemu wystawiennictwu, które niestety przeważa w naszych lokalnych muzeach. Gdzie wciąż hasło „nie dotykać eksponatów” jest na pierwszym miejscu.. W którym smutne panie/smutni panowie biegają za nielicznymi zwiedzającymi z podejrzeniem, że coś ukradną i wyniosą. W którym nie ma życia, nie ma duszy.
Na tym spotkaniu pogadałem z Adamem Wiewiórką, szefem Koła Zjednoczenia Łemków w Legnicy. Adam ma zupełnie odjechany pomysł na uczczenie 65. rocznicy Akcji „Wisła” w przyszłym roku. Otóż mówi on,. żeby nie fundować kolejnej tablicy lub postumentu, ale żeby...przenieść do Legnicy prawdziwą chatę łemkowską z ziem z których wysiedlano Łemków. Że takie chaty są jeszcze, że znajdą się tacy, którzy ją podarują, że górale przewiozą ją i postawią w dowolnym miejscu w Legnicy, że....Pomysł to absolutnie fantastyczny. Adam chciałby, żeby taka chata żyła różnego rodzaju wydarzeniami, była żywym muzeum. Żeby teatr, galeria lub ktoś kto ma pomysł ożywiał to miejsce swoimi działaniami.
To absolutnie szalony, ale fantastyczny, nowoczesny,. ideowy, mądry i zabawny pomysł. Wesprę go na tysiąc procent i będę działał na jego rzecz. Na razie pozostaje podstawowe pytanie: gdzie ma stanąć chata? To pytanie kieruje także do czytelników mojego blogu/facebooka. Gdzie, rozumiem blisko centrum Legnicy,. mogłaby na cztery miesiące - - czerwiec – wrzesień - stanąć taka chata, żeby nie przeszkadzała nikomu w życiu. Wiem, że najfektowniejszym miejscem zdaje się Park Miejski, ale może to być miejsce bardzo trudne logistycznie, trudno byłoby ją tam chronić. Jeśli nie park to gdzie? Chętnie posłucham Waszych sugestii, ale najciekawsze propozycje upublicznię.
Swoją drogą, pomysł Adama ma jeszcze jeden super walor. Jest kompletnie przeciw archaicznemu wystawiennictwu, które niestety przeważa w naszych lokalnych muzeach. Gdzie wciąż hasło „nie dotykać eksponatów” jest na pierwszym miejscu.. W którym smutne panie/smutni panowie biegają za nielicznymi zwiedzającymi z podejrzeniem, że coś ukradną i wyniosą. W którym nie ma życia, nie ma duszy.
Subskrybuj:
Posty (Atom)