Do poczytania


***

Legnica, 26 października 2011 r.

Górniczy Chór Męski
przy KGHM Polska Miedź S.A
O/ZG „Lubin”


Szanowni Państwo,


z przykrością przeczytaliśmy w liście sygnowanym przez członków Górniczego Chóru Męskiego o „przykrych i złośliwych komentarzach”, jakie docierają do Państwa po przedstawieniach naszej „Orkiestry”. Ich bezpośrednią przyczyną jest określenie Panów
w tekście sztuki jako „pedałów”.

Jestem pewien, że owe komentarze są wypowiadane przez osoby, które ani nie zrozumiały naszego spektaklu, ani też w ogóle nie rozumieją zasady na jakiej funkcjonują w utworze literackim opinie wypowiadane przez jego bohaterów. Opinie te są własnością postaci literackich i to je charakteryzują, nie zaś twórców utworu.

Słowa o chórze górniczym jako „jawnym pedalstwie” wypowiada w sztuce Zenek, chłopak urodzony w zabitej deskami rzeszowskiej wsi, który trafia do Lubina w poszukiwaniu lepszego życia. Prosty i nie wykształcony hołduje rozmaitym prymitywnym uprzedzeniom właściwym środowisku, z jakiego się wywodzi. Między innymi podejrzliwie i z niechętnym dystansem traktuje całą sferę kultury, która jest mu obca i której nie rozumie. Wtedy też właśnie wypowiada swoją opinię na temat chóru.

„Orkiestra” opowiada jednak również o wewnętrznej przemianie, jaka dokonuje się w Zenku za sprawą zamieszkania w dynamicznie rozwijającym się Lubinie, gdzie z czasem staje się członkiem zarówno orkiestry kopalnianej, jak i górniczego chóru męskiego. Doświadczenia z prób, poznanie w ich trakcie sfery kultury powoduje, że Zenek zaczyna czytać książki i że radykalnie zmienia się jego stosunek do świata i ludzi.
Z zainteresowanego jedynie alkoholem i podrywaniem dziewczyn prostackiego wyrostka staje się dojrzałym, wrażliwym mężczyzną o bogatym wnętrzu. A wszystko to dokonuje się właśnie za sprawą chóru...

Aby uświadomić naszym widzom wielkość przemiany Zenka akcentujemy na początku jego wulgarność wkładając mu w usta słowa o „jawnym pedalstwie”.

Nie przyszło nam do głowy, że ktokolwiek weźmie te opinie spod budki z piwem za wiążące i opisujące nasz, autorów spektaklu, stosunek do Górniczego Chóru Męskiego, który przez 31 lat swego istnienia zapisał piękną kartę w historii Zagłębia Miedziowego.

Jestem przekonany, że nie wszyscy z sygnatariuszy listu mieli okazję zobaczyć przedstawienie. Dlatego serdecznie zapraszam już teraz na grudniowe spektakle „Orkiestry” w Lubinie. O szczegółowych terminach poinformuję osobnym pismem.


Łączę wyrazy szacunku

Jacek Głomb, dyrektor Teatru Modrzejewskiej w Legnicy

***


ZE SŁONECZNĄ POGODĄ WYOBRAŹNI

przyjąłem z Legnicy wieść, że Jacek Głomb mój przyjaciel i współtwórca wysokiej rangi Dolnośląskiej Kultury, startuje do wyborów o tytuł i obowiązki senatora Rzeczypospolitej Polskiej. Nie łatwe to zadanie. A jeszcze trudniejszy wyzwanie - co miałem zaszczyt osobiście doświadczyć przez dwie kadencje obecności w Izbie Wyższej. Przed laty, tuż po objęciu przez młodego Jacka stanowiska dyrektora legnickiego teatru, wspomagałem jego pierwsze, awangardowe dzieła sceniczne konfrontować z wymaganiami publiczności Wrocławia organizując występy w ambitnym mieście nad Odrą. Sprostał im brawurowo. Społeczności doświadczonej, miedzy innymi na światowych przykładach smaku wyrobionym przez ćwierćwiecze podczas Międzynarodowych Spotkaniach Teatru Otwartego organizowanych przez mój zespół „Kalambur”. To również w jego imieniu życzę Dyrektorowi Teatru Ziemi Legnickiej, dziś już owianego znana sławą. Takoż obiecuje swoim nosem pomysłową, upartą o b e c n o ś ć z równym co w Legnicy powodzeniem w ławach senackich. Przyda się tam twórczy, nie ortodoksyjny dynamizm jaki obiecuje Jacek z charakterem fightera teatru na własnej oklaskiwanej scenie.

Przed laty byłem jedynym z naszego regionu reprezentantem środowiska artystów - zarazem animatorów kultury w |senackiej Komisji Kultury i Środków Przekazu. Dziś szczególnie ważnej w obliczu wzrostu cywilizacyjnej rangi międzyludzkiej komunikacji Nie musze przekonywać dolnoślązaków, że w tym względzie zasługujemy na godną reprezentacje w polskim Parlamencie. Liczne grona fanów sztuki współistnienia oczekują o d w a g i na miarę repertuaru teatru nie bylejakiego. Dyrektor Jacek Głomb i jego legnicki zespól realizuje wizje kultury ważniej, bo ś m i a ł o sięgającej po humanistyczną tożsamość w tematach lokalnych, gdzie koszula bliższa ciału Mniejszych Wspólnot. Takiego twórczego przykładu oczekuje cala regionalna Polska w Europie. Nie scentralizowana, również kapitałowo w wielkich salonach stołecznych. Przeto wybieramy na Dolnym Śląsku z listy senatorów dla OTWARTEJ KULTURY WSPÓISTNIENIA, jeśli już jednego, to n a j - l e p s z e g o. Pewniaka! Do reprezentowania obywatelskiej jedności w mądrej triadzie: Wolności - liberałów, Sprawiedliwości – socjalistów, a po trzecie z ducha republikanów – z gwarancją w głowie i sercu Pro Publiko Bono.


Rekomendacje na swój honor i koszt składa
Boguslaw Litwiniec - fizyk i reżyser
syn leśnika z Wołynia, repatrianta na Ziemię Dolnoślaską.

***

Lans na fejsie, lans na blogu

Co robią politycy w internecie? To samo co w realu: próbują nam wmówić, że są cool. Tylko Jackowi Głombowi to wychodzi, bo... nie jest politykiem. Pisze Piotr Kanikowski.

Elżbieta Witek, walcząca o reelekcję posłanka PiS z Jawora, na Faceb-ooka zagląda prawie codziennie. A ponieważ pisze głównie o tym, skąd wróciła albo gdzie się wybiera, można odnieść wrażenie, że w czasie kampanii wyborczej kandydat żyje od imprezy do imprezy. Od 9 września Elżbieta Witek była w Lubinie (msza smoleńska), Nowej Wsi Wielkiej (święto prawdziwka), Bolkowie (dożynki), Piotrowicach (święto pieczonego ziemniaka), Winnicy (dożynki), Słupie (święto naleśnika), Przemkowie (święto miodu) i w Białej (u kresowian). Obfitsze relacje z pobytu na wcześniejszych imprezach można znaleźć na stronie pani poseł. Teraz wyraźnie brakuje jej na takie pisanie czasu.

Robert Kropiwnicki, legnicki kandydat PO na posła, też lansuje się na fejsie. Nad słowo pisane preferuje jednak obrazki, w galerii zdjęć można więc zobaczyć m.in. jak powozi niebieskim ursusem, przecina wstęgę z marszałkiem Grzegorzem Schetyną i stoi w tłumie bolesławieckich glinoludów. Wyborcze ścieżki zaprowadziły legniczanina m.in. do Złotoryi, Czapli, Marcinowic, Jawora.

Poseł Ryszard Zbrzyzny (SLD) na swym facebookowym profilu pisze dużo i od serca, a serce – wiadomo – ma po lewej stronie. Gorzej z interaktywnością, będącą istotą portali społecznościowych. Absolutny brak komentarzy sprawia, że u Zbrzyznego jest tak, jak w przysłowiu „Gadał dziad do obrazu, a obraz ani razu”.

Złotoryjanie Paweł Kajpust (PO) i Rafał Miara (SLD) poszli na łatwiznę. Założyli profil na Facebooku, ale ograniczyli się niemal wyłącznie do linkowania ciekawych materiałów z innych stron.

Najsensowniej swą obecność w internecie wykorzystuje dyrektor legnickiego teatru Jacek Głomb, którego PO wystawiło na senatora. Na fejsie zaistniał szczątkowo, w zasadzie tylko po to, aby podać zbłąkanym adres internetowy swojego bloga. Prowadzi go rzetelnie od sierpnia, uzupełniając regularnie o nowe wpisy – mądre, złośliwe, dowcipne, intrygujące, refleksyjne, pełne emocji. Tu naprawdę jest co poczytać. Nie nadziejemy się na zbiór komunałów zgodnych z linią partii, jak u rasowych polityków. Głombowi można też pozazdrościć grupy kreatywnych fanów, którzy nie tylko lansują go na swoich facebookowych profilach, ale też zasypują sieć mniej lub bardziej dowcipnymi fotomontażami z dyrektorem w roli głównej.

(Piotr Kanikowski, „Lans na fejsie, lans na blogu”, Panorama Legnicka, 27.09.2011)

***

O naszej to miedzi ballada

Górnicza orkiestra dęta to taki twór ponad podziałami, gdzie sztygar i dołowy, reżimowy aparatczyk i działacz "Solidarności" są na równych prawach. Nie liczy się, kto jaką pełni funkcję w kopalni czy związkowych strukturach, ale jak gra na trąbie - mówi Jacek Głomb, reżyser premierowej "Orkiestry", teatralnej opowieści o Zagłębiu Miedziowym w rozmowie z Magdą Piekarską.


Magda Piekarska: "Orkiestra" to opowieść o górnikach z Zagłębia Miedziowego. Chce pan sławić robotniczy trud i znój?

Jacek Głomb: W tej dziedzinie byli już specjaliści lepsi ode mnie - ciekawych odsyłam do produkcyjniaków z lat 50., z którymi nie odważyłbym się konkurować. Tym bardziej że takie historie kompletnie mnie nie interesują. „Orkiestra” od początku miała być opowieścią o ludzkich losach, o przedstawicielach zbiorowości, która tworzyła Zagłębie Miedziowe. I która rozsypała się przez obecne finansowe napięcia. Pomyślałem, że górnicza orkiestra dęta będzie dobrym kluczem do tej społeczności - w niej zarówno sztygar, jak i dołowy są na równych prawach. To taki twór ponad podziałami, gdzie nie liczy się, kto jaką pełni funkcję w kopalni czy strukturach związkowych, ale jak gra na trąbie.

Zagłębie to takie państwo w państwie - zarobki należące do najwyższych w kraju, przywileje socjalne, o jakich zwykły człowiek może najwyżej pomarzyć, no i odporność na ekonomiczne wstrząsy. O tym też pan opowie?

- W moim spektaklu zderzają się dwie historie - jedna trwa od odkrycia miedzi do 1989 roku, druga zaczyna się w tym punkcie i ciągnie się do dziś. Rzeczywiście jest tak, że w przypadku takich kombinatów jak KGHM czy Bełchatów pomysły na prywatyzację są, delikatnie mówiąc, takie sobie. Jako reżyser nie chcę się jednak ideologizować. Ale ponieważ ten wątek jest wpisany w opowieść o Zagłębiu, musi się w jakiś sposób w "Orkiestrze" pojawić. Jedna z moich bohaterek mówi w pewnym momencie: "Tak naprawdę to wtedy wszystko się rozpadło. Nic nas wcześniej nie podzieliło, dopiero pieniądze". Nie chciałbym jednak, żeby narzekanie zdominowało ten spektakl, bo przecież historia Zagłębia jest przede wszystkim historią zwycięską - oto w przestrzeni, w której nic specjalnego wcześniej nie było, zbudowano od podstaw świat. W "Orkiestrze" będzie zatem i duma, i spory o pieniądze.

Kim są członkowie tytułowej orkiestry?

To ludzie, którzy przyjechali w okolice Lubina z różnych stron świata. Są wśród nich zarówno byli więźniowie, ludzie z nakazami pracy, jak i pracownicy likwidowanych kopalń. Dla potrzeb dramaturgii musiałem ich połączyć nie tylko w orkiestrze, ale i w miejscu pracy, więc są razem zarówno na ziemi, jak i w kopalnianych szybach. Jest w tym gronie m.in. para dawnych przyjaciół - reżimowy aparatczyk Franek Bieda i działacz "Solidarności" Janek Fuga. Znają się od dzieciństwa, grali razem jeszcze w szkolnej orkiestrze, ale potem pokłócili się o dziewczynę i o wartości. Przedstawienie zaczyna się współcześnie, a kolejne wycieczki w przeszłość uruchamia wiadomość o tym, że jeden z członków zespołu jest umierający. Ponieważ jest to kontrowersyjna postać - były partyjniak, ormowiec, koledzy zastanawiają się, czy zagrać na jego pogrzebie.

Tekst "Orkiestry", jak "Ballada o Zakaczawiu", powstawał na podstawie rozmów z pracownikami KGHM, mieszkańcami Zagłębia. Są jeszcze inne podobieństwa między tymi spektaklami?

- Nie ma żadnych. Sposób pracy rzeczywiście był podobny, ale tempo - w porównaniu z "Balladą..." - ekspresowe. Nad "Orkiestrą" pracowaliśmy z Krzysztofem Kopką zaledwie kilka miesięcy, co było spowodowane zbliżającym się jubileuszem KGHM z jednej strony i terminem pierwszej edycji Festiwalu Teatru Nie-Złego - z drugiej. Musieliśmy te ludzkie opowieści zgromadzić bardzo szybko. Rozmawialiśmy z członkami górniczej orkiestry, pracownikami ZG Lubin, mieszkańcami Zagłębia. Sam mieszkam w Legnicy od siedemnastu lat i coś wiem na ten temat, ale tak naprawdę cały zespół uczył się tego podczas pracy.

Co pana zaskoczyło podczas tej dokumentacji?

- Trudno tu mówić o zaskoczeniu. Ten spektakl jest utkany z anegdot, których nie znajdziemy w oficjalnych kronikach. Historię jednej z bohaterek, Francuzki (gra ją Ewa Galusińska), zainspirowały prawdziwe losy działacza partyjnego, repatrianta z Francji. Pracował w Polskiej Miedzi i zasłynął dwiema wpadkami. Podczas pierwszomajowego pochodu nakazał nad trybuną rozsypać z helikoptera białe i czerwone kwiaty. Nie przewidział tylko, że podmuch powietrza będzie tak silny, że górnicza orkiestra, która w tym momencie powinna grać, rzuci się w pogoń za porwanymi przez wiatr czapkami i cały efekt diabli wezmą. Kiedy indziej stał się ofiarą własnej łatwowierności - koledzy z kopalni wlali trochę ropy do jakiejś dziury i przekonali go, że nastąpił wyciek, co oznacza, że pod powierzchnią kryją się potężne złoża. Francuz zadzwonił z tym do Gierka, a kiedy wyszło na jaw, że był to tylko dowcip, stracił stanowisko.

Staram się, żeby w każdej mojej teatralnej opowieści śmiech przeplatał się ze wzruszeniem. Tutaj obok anegdot pojawia się też kwestia zbrodni lubińskiej - nastoletni syn Franka Biedy ginie podczas demonstracji 31 sierpnia 1982 roku.

Co robią kobiety w spektaklu o górniczej orkiestrze?

- Na scenie pojawia się cały zespół i choć zwykle w kopalni nie ma wiele kobiet, nie mogliśmy z nich zrezygnować. Francuzowi zmieniliśmy płeć, bo fajniej jest opowiadać o działaczce niż o działaczu. Pojawia się też kobieta górnik, czyli Arleta, sygnałowa z Zakładów Górniczych Lubin, gra ją Małgosia Urbańska, która od prawdziwej postaci wzięła zarówno funkcję, jak i imię. Zwykle na tym stanowisku obsadza się mężczyzn, bo żeby poradzić sobie z tłumem górników, trzeba mieć mocne nerwy i niewyparzony język. Ale Arleta sobie radzi. Jest dziewczyna Biedy i Fugi, którą gra Zuza Motorniuk. Są postaci w górniczym świecie mityczne - Skarbek (Anita Poddębniak) i święta Barbara (Joanna Gonschorek).

Kiedy spektakl trafi na legnicką scenę?

- W drugiej połowie października. Po premierze w ZG Lubin czeka nas rajd po Zagłębiu - odwiedzimy zakład górniczy Rudna, hutę w Głogowie, a także Ścinawę. Na specjalnych, bezpłatnych pokazach będą go oglądać pracownicy KGHM. Chciałbym później z "Orkiestrą" ruszyć w dłuższą trasę po całym regionie - jest to spektakl, który można z powodzeniem zagrać zarówno w wiejskiej świetlicy, jak i w hali widowiskowej, więc znakomicie sprawdzi się w objazdowym teatrze.

Premiera "Orkiestry" Teatru im. Modrzejewskiej w cechowni, czyli przykopalnianej świetlicy ZG Lubin, 22 września o godz. 19 otwiera legnicki Festiwal Teatru-Niezłego.

(Magda Piekarska, „Orkiestra z kluczem”, Gazeta Wyborcza Wrocław, 22.09.2011)

***

Ludzie z miedzi

- Krzysztof Kieślowski i operator Jacek Petrycki nakręcili w latach 70. dokument zachęcający do pracy w zagłębiu miedziowym. Przyjeżdżajcie, bo tu jest pięknie, są piękne dziewczyny, baseny, stadiony, można fantastycznie mieszkać w hotelu robotniczym. Nasz spektakl nie jest taki miły, łatwy i przyjemny, nie wszystkim się spodoba – mówi Jacek Głomb z rozmowie z Romanem Pawłowskim, w której uczestniczy także autor scenariusza sztuki Krzysztof Kopka.

Przygotowujecie spektakl o górniczej orkiestrze dętej, premiera i kolejne spektakle będą grane w kopalnianej cechowni w Lubinie, bilety rozprowadzacie wśród górników. Sponsoruje was KGHM Polska Miedź SA. Czy to powrót sojuszu świata pracy i świata sztuki z czasów PRL-u?


Jacek Głomb: Tak opowiadam żartem o naszym projekcie na konferencjach prasowych, ale nie wszyscy ten dowcip rozumieją. Nawiasem mówiąc, teatr legnicki już występował w kopalni w Lubinie, w 1981 roku na fali solidarnościowej odwilży zagrał "Premię" radzieckiego dramatopisarza Aleksandra Gelmana, historię zebrania partyjnego na jednej z budów socjalizmu. Niektórzy dzisiaj nas ostrzegają, żebyśmy przypadkiem nie zrobili produkcyjniaka.

A nie zrobicie?

Jacek Głomb: Absolutnie to nie jest nasze zamierzenie. "Orkiestra" to opowieść o zagłębiu miedziowym, które powstało 50 lat temu na terenach między Legnicą a Głogowem. W odróżnieniu od Górnego Śląska ten obszar nie miał dotąd własnej tożsamości. Nie powstał o tym świecie żaden film ani spektakl. To będzie pierwsza próba zbudowania jego mitologii związanej z przemysłem.

Krzysztof Kopka: Zagłębie miedziowe to specyficzne miejsce, efekt gospodarki PRL-owskiej. W normalnej gospodarce, w której rządzi rachunek ekonomiczny, prawdopodobnie by nie powstało. Nikt nie policzył kosztów zbudowania kopalni, dobrania się do tak głęboko leżących złóż, ciągłego zalewania szybów, niesprawdzających się technologii mrożenia odwiertów. Dodatkowo kopalnię w Lubinie zbudowano pośpiesznie na najlepszym złożu, chodziło o to, aby na kolejne święto 22 Lipca dać pierwszą bryłę urobku wydartą ziemi, aby towarzysz Gomułka mógł ją poobracać w swoich dłoniach. W związku z tym dzisiaj nie można ruszyć najbardziej wartościowego złoża, bo szyb się zawali.

Jacek Głomb: W czasach PRL-u było tu eldorado - dobrze zaopatrzone sklepy, wysokie zarobki. To dlatego w przeciwieństwie do Wybrzeża nie powstała tu silna opozycja. Po 1989 roku, kiedy państwowa firma zmieniła się w spółkę skarbu państwa, dużo się zmieniło. W sztuce pada takie zdanie: "Nic nas wcześniej nie podzieliło, dopiero pieniądze". Załoga, która była wspólnotą, nagle poprzez kwestie finansowe mocno się zatomizowała.

W waszym spektaklu pojawia się Krzysztof Kieślowski, który w latach 70. zrealizował na zamówienie kombinatu miedziowego dwa propagandowe filmy.

Jacek Głomb: Trochę się z tych filmów śmiejemy. Rzeczywiście, Krzysztof Kieślowski i operator Jacek Petrycki nakręcili w latach 70. dokument zachęcający do pracy w zagłębiu miedziowym. Przyjeżdżajcie, bo tu jest pięknie, są piękne dziewczyny, baseny, stadiony, można fantastycznie mieszkać w hotelu robotniczym. Nasz spektakl nie jest taki miły, łatwy i przyjemny, nie wszystkim się spodoba.

KGHM nie poprosił was o scenariusz?

Jacek Głomb: Nikt nas nie kontrolował, przeciwnie, służyli nam pomocą, dali wszystko, co chcieliśmy, materiały, dokumenty, rekwizyty. Pełna symbioza.

Prawicowe media zarzucają, że "Orkiestra" jest formą promocji Jacka Głomba jako kandydata do Senatu z listy PO za pieniądze spółki, w której udziały ma skarb państwa.


Jacek Głomb: To wirtualna rzeczywistość, fakty temu zaprzeczają. Zamiar wystawienia spektaklu ogłosiliśmy w lutym, a decyzja o moim kandydowaniu zapadła pod koniec lipca. Od pięciu lat chodziłem z pomysłem spektaklu o zagłębiu miedziowym. KGHM zdecydował się nas wesprzeć, bo obchodzi w tym roku jubileusz 50-lecia. Pieniądze od kombinatu - w sumie 350 tys. zł - poszły nie na promocję, ale na produkcję spektaklu i festiwalu Teatru Nie-Złego, który otwiera premiera "Orkiestry". To nie ma nic wspólnego z moim kandydowaniem. Robię przedstawienie, a nie kampanię.

Jak powstawał materiał do sztuki?

Krzysztof Kopka: Po naszym apelu o wspomnienia związane z historią kombinatu był duży odzew. Ktoś przyniósł pamiętnik, który pisał całe życie, ktoś inny miał ciekawe zdjęcia z początków orkiestry. Zgłosił się nawet kierownik męskiego chóru Zakładu Górniczego Lubin. Najciekawsze były próby orkiestry kopalnianej. Orkiestra dęta ma przepisową przerwę co 50 minut dla oszczędzania płuc, oczywiście muzycy wykorzystują ją na palenie papierosów. Paliłem więc z nimi papierosy i słuchałem opowieści o kapelmajstrze, graniu, życiu.

I jaka wizja świata wyłania się z tych rozmów?

Krzysztof Kopka: Z jednej strony jest to legenda górniczej braci, twardych chłopów, którzy nie pękają i w razie czego potrafią stanąć okoniem i nie dać sobie po głowie jeździć. Z drugiej strony to rzeczywistość PRL-u - w latach 70. ta górnicza brać była skutecznie przez władze korumpowana.

Bohaterami spektaklu są muzycy z zakładowej orkiestry dętej, którzy mają zagrać ma pogrzebie jednego z górników. Mają z tym problem, bo zmarły w przeszłości zalazł im za skórę, był działaczem partii, a po zmianach awansował do nadzoru. Jaką rolę odgrywa w waszej opowieści orkiestra?

Jacek Głomb: Szukaliśmy z Krzyśkiem metafory, która pozwoli opowiedzieć o tym świecie. Orkiestra świetnie się do tego nadaje, bo spotykają się w niej ludzie o różnych poglądach i pochodzeniu. Wszystkich łączy muzyka, nieważne, czy ktoś jest z "Solidarności", czy ze związków branżowych, tylko czy umie grać na trąbie. Orkiestra wyrównuje świat.

Krzysztof Kopka: Tradycja orkiestr górniczych została do Lubina przeniesiona w sztuczny sposób z Górnego Śląska. Przywieźli ją urzędnicy z powiatowego wydziału kultury. Orkiestra grała przepisany orkiestrom dętym repertuar, skoczne poleczki, marsze, pieśni itd. Występowała na barbórkach i pochodach pierwszomajowych. Z czasem jednak wrosła w pejzaż zagłębia, pojawiło się drugie pokolenie muzyków. To, co było sztuczne, stało się własne i cenne.

Jednym z zadań orkiestry było granie na górniczych pogrzebach. Jest to do dzisiaj zapisane w statucie. KGHM powstawał w trudnych warunkach, na budowie ginęli ludzie, którzy zwabieni zarobkami przyjeżdżali tu w latach 60. z Łódzkiego czy Rzeszowskiego. Orkiestra kursowała potem autobusami po całej Polsce i w pełnym rynsztunku, z pióropuszami powiewającymi na wietrze grała na biednych wiejskich cmentarzach.

W sztuce pojawia się historia jednego z budowniczych kopalni, który zginął kilka dni przed swoim weselem. Jest autentyczna?

Krzysztof Kopka: Tak, opowiedzieli mi ją członkowie orkiestry z Lubina. Na stypie podano wódkę i jedzenie zgromadzone na wesele. W pogrzebie uczestniczyła panna młoda, która nie została jeszcze poślubiona, a już stała się wdową.

Jacy są muzycy z górniczych orkiestr?

Krzysztof Kopka: Mają w sobie ludzką potrzebę uznania. Nie są wirtuozami, nie ma cudów, aby spotykając się raz w tygodniu, grać jak londyńscy filharmonicy. Doskonale są tego świadomi, ale granie jest dla nich bardzo ważne. Za udział w jednej próbie dostają 17 zł, jednak to nie pieniądze są powodem, dla którego pokonują często kilkadziesiąt kilometrów, aby sobie pograć. Granie to dla nich doniosły moment, który czyni ich życie lepszym, podnosi je. Wagę tego muzykowania starałem się oddać w tekście. Podobnie jak kiedyś w "Balladzie o Zakaczawiu" staraliśmy się powiedzieć, że bycie z Lubina, z kopalnianej orkiestry może być powodem do dumy.

Jaką inspiracją był dla was film "Orkiestra" Marka Hermana o orkiestrze z górniczego miasteczka w Anglii, która gra do końca, mimo że kopalnia ma zostać zamknięta?

Krzysztof Kopka: To trochę inna historia, życie w Anglii epoki Thatcher stworzyło cudowny dramatyczny kontekst, którego w Polsce nie było.

Ale orkiestra z Lubina też miała być rozwiązana podobnie jak filmowa?

Krzysztof Kopka: Były takie pomysły w latach 90. Kiedy ceny miedzi spadły, szukano oszczędności, chciano prywatyzować kopalnię. Orkiestra w końcu przetrwała podobnie jak kombinat. W latach 90. protesty związkowców przeciwko planom prywatyzacji KGHM oceniano jednoznacznie negatywnie - że to nie pozwoli naszemu biednemu krajowi szybko się modernizować. Dzisiaj z perspektywy lat ocena jest inna. Rozmowy z górnikami postawiły mnie przed koniecznością zastanowienia się nad słynnymi słowami Leszka Balcerowicza, który wprowadzając swoją reformę na początku lat lat 90., mówił, że chodzi o życie udane, a nie udawane. Wtedy przyjąłem to z dzikim entuzjazmem, teraz mam więcej sceptycyzmu.

Podczas jednej z prób orkiestry, kiedy wybrzmiały ostatnie takty muzyki, w moją stronę zwróciło się 45 głów i spojrzało na mnie z pytaniem: czy my prowadzimy życie udawane? Pewnie gdyby wtedy zakłady sprywatyzowano, orkiestra by dzisiaj nie istniała. Konstruując tę opowieść, starałem się unikać literackiego kłamstwa i nadinterpretacji. Chciałbym, aby to była opowieść o udanym życiu, udanym dzięki muzyce i pasji, którą ludzie w sobie odkryli i pozostali jej wierni.


Jacek Głomb - reżyser, dyrektor Teatru im. Modrzejewskiej z Legnicy, zrealizował serię głośnych spektakli o lokalnej społeczności: "Ballada o Zakaczawiu", "Wschody i zachody miasta", "Łemko", "Palę Rosję!"
Krzysztof Kopka - dramatopisarz, reżyser, współautor "Ballady o Zakaczawiu", autor dramatów: "Palę Rosję!", "Lustracja", "Don Kichot uleczony".

(Roman Pawłowski, „Ludzie z miedzi”, Gazeta Wyborcza, 22.09.2011)

***


Sensacyjnie o teatrze

W księgarniach można kupić pierwszą w historii Legnicy powieść sensacyjną, której akcja toczy się współcześnie w mieście nad Kaczawą. „Gra o pałac” to pisarski debiut legniczanki Moniki B. Janowskiej (jak twierdzą moi znajomi to pseudonim, ale… wyjątkowo bliski oryginałowi). Bohaterką, a jednocześnie narratorką powieści, jest dziennikarka legnickiego tygodnika. Mnie zainteresował wątek teatralny, jako sympatyczne wspomnienie po pierwszej edycji naszego festiwalu „Miasto”.

Zainteresował tym bardziej, że lada dzień po raz trzeci wystartuje nasze teatralne święto. Już nie jako „Miasto”, ale Festiwal Teatru Nie-Złego, który robimy z grupą młodych wrocławskich fanów teatru. Oczywiście zmiany są większe niż tylko w nazwie, ale… dajmy w tej chwili temu spokój. Oddajmy głos bohaterce powieści…

„Przez kilka kolejnych dni Międzynarodowy Festiwal Teatralny, odbywający się po raz pierwszy w Legnicy (wrzesień 2007 roku – przyp. mój) całkowicie pochłonął moją uwagę. Biegałam na wszystkie przedstawienia i niemal zamieszkałam na scenie, gdziekolwiek ona była. Atrakcyjnych miejsc w mieście nie brakowało. Organizatorzy pomysłowo wykorzystali różne opuszczone budynki, które spełniały ich wymogi. Spektakle odbywały się w hali nieistniejącego już Zakładu Przemysłu Dziewiarskiego Milana (to było w Hance – j.w.), hali w poradzieckich koszarach, na scenie dawnego teatru varietes na Zakaczawiu czy w bunkrze (garażach – j.w.) poradzieckim przy ulicy Chojnowskiej. Toteż, aby obejrzeć wszystkie spektakle, trzeba było się trochę poprzemieszczać.

Teksty do gazety płodziłam w każdych warunkach, niekiedy na gorąco, w kucki albo na stojaka. Zamieszanie, ale i atrakcyjność przedstawień zupełnie mnie pochłonęły. Nadmiar wrażeń sprawił, że nierzadko kręciło mi się w głowie. Przy okazji pobytu wielu zagranicznych gości miałam zajęcie jako tłumacz. Dodatkowy zarobek zawsze mnie cieszył. Do redakcji wpadałam jedynie, by oddać tekst, i zaraz w pośpiechu wybiegałam, by wypełnić się sztuką”.
Dla fabuły tej powieści, której sensacyjna akcja toczy się w Legnicy, powyższy fragment ma znaczenie marginalne. Ale – przyznaję - czytałem to z przyjemnością. Dla zainteresowanych - fragment tekstu, który „Grze o pałac” poświęcił jeden z pierwszych jej czytelników Grzegorz Żurawiński:

„Powieściową dziennikarką i przewodniczką po mieście jest Klara Czempińska, mieszkanka dziesięciopiętrowego bloku na legnickich Piekarach, miłośniczka nie tylko teatru, ale także wygodnych foteli, zielonej herbaty i majonezu, oraz książek, które zawalają każdy kąt jej niewielkiego mieszkania. Ta trzydziestoparoletnia i niezamężna (pech do nieudanych związków) kobieta jest wychowanką domu dziecka. Nie pamięta swoich rodziców, nie ma nawet pewności, co do swojego imienia i nazwiska, ani miejsca urodzenia. Jako trzyletnie dziecko nieznany mężczyzna, którego cień majaczy jej w powtarzających się natarczywie sennych koszmarach, porzucił ją na szpitalnym korytarzu. Kim był? Czy jej rodzice żyją? Czy ma rodzeństwo? Kim jest?

Akcja powieści zaczyna się od wielkiej awantury podczas przetargu na popadający w ruinę poradziecki pałac na obrzeżach Legnicy przedwojenną własność niemieckich arystokratów i przemysłowców. Komuś wyraźnie zależy, by okazały obiekt otoczony parkowym starodrzewem nie znalazł nowego właściciela. Potencjalni nabywcy są zastraszani, dochodzi do pobić, a nawet zbrodni. Klara, której marzeniem jest przeniesienie do odremontowanego pałacu domu dziecka, który wraz z przyjaciółkami z dzieciństwa wspiera jak może, trochę wbrew sobie rozpoczyna dziennikarskie śledztwo. Nie podejrzewa, że zostanie wciągnięta w wir niebezpiecznych wydarzeń oraz pilnie strzeżonych tajemnic sięgających II wojny światowej.

Jaką tajemnicę kryje pałac i strzegący go nieco zdziwaczały, zamknięty w sobie staruszek, Polak i jedyny legniczanin, który mieszkał w tym obiekcie i znał osobiście jego niemieckich właścicieli? Czy dziennikarce uda się odnaleźć potomków niemieckich arystokratów i wyjaśnić zagadkę, która ściągnie na nią jak najbardziej realne zagrożenie? Czy pomoże jej w tym wyprawa do Hamburga i nawiązana tam znajomość z przystojnym potomkiem niemieckiego rodu? Czy Klara znajdzie odpowiedź na dręczące ją pytania o własną tożsamość? Czy znajdzie lekarstwo na miłość?

Dość jednak o fabule, bo każde kolejne zdanie mogłoby już tylko zdradzić zbyt wiele tajemnic, z których ją utkano. Dla legnickiego czytelnika tej powieści dodatkową przyjemnością będą spacery bohaterki po mieście, rozpoznawanie znanych mu miejsc i towarzyszenie jej w wydarzeniach, z których część nie należy do świata literackiej fikcji. Tak, jak - poza teatralnym festiwalem - te związane z losem legnickich redakcji przejętych przez jeden z zagranicznych koncernów prasowych.

Miała Warszawa swojego Leopolda Tyrmanda, ma Wałbrzych Olgę Tokarczuk, a Wisła Jerzego Pilcha. Ma Wrocław Marka Krajewskiego i jego naznaczone miejscem oraz historią kryminały, które przybliżyły to miasto setkom tysięcy czytelników jego powieści. Czy podobna rzecz uda się legnickiej debiutantce? Czy jej powieść rozsławi Legnicę tak jak teatralna "Ballada o Zakaczawiu" Jacka Głomba czy filmowa "Mała Moskwa" Waldemara Krzystka? Oby”.

Jacek Głomb

***

Kolejny sukces legnickich aktorów

Rafał Cieluch, Ewa Galusińska i Joanna Gonschorek znaleźli się w ekskluzywnym gronie 44 polskich aktorów, których dokonania w sezonie 2010/2011 znalazły uznanie krytyka i recenzenta Jacka Sieradzkiego. Subiektywny Spis Aktorów Teatralnych redaktor naczelny Dialogu sporządził już po raz 19.

„Cieszę się nadziejami – nowymi nazwiskami na scenie, patrzę z sympatią, gdy ktoś płynie na fali, odnosi zwycięstwo, czyli przeskakuje sam siebie. Kłaniam się mistrzom, czasami stawiam jakieś pytania, daję wyraz zdziwieniom – raczej życzliwym niż złośliwym. I – rozumiejąc determinację aktorów w walce o swój realny życiowy byt, także z ustawodawcami – świadomie korzystam z przywileju zajęcia się wyłącznie czystą ich sztuką. Z dala od branżowych barykad” – napisał autor tego cenionego w środowisku rankingu we wstępie do Spisu.

Nietrudno zauważyć, że ogromne znaczenie dla indywidualnych ocen trojga aktorów Legnickiej sceny miał sukces sztuki, o której już jest – a wiele wskazuje, że będzie jeszcze bardziej – głośno w kraju. Mowa o „III Furiach” Sylwii Chutnik, Magdy Fertacz i Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk w reżyserii Marcina Libera, które premierę miały 8 marca br. na legnickiej Scenie na Piekarach. Spektakl był finalistą tegorocznego Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej przynosząc indywidualna nagrodę reżyserowi i aktorskie wyróżnienie dla Joanny Gonschorek. Ten sam duet, za to samo przedstawienie, uzyskał też nominacje do wielce cenionej dorocznej nagrody miesięcznika Teatr.

Oddajmy jednak głos twórcy Spisu, który przez kilkanaście lat publikował tygodnik Polityka, a od trzech lat zamieszcza teatralny wortal e-teatr.pl:

Rafał Cieluch (na fali). W ociekających wściekłym sarkazmem, znakomitych "III Furiach" Marcina Libera w legnickim Teatrze im. Modrzejewskiej przypadła mu rola McApolla, boga rozmiarów telewizyjnych, czyli adekwatnych. Rola błyszcząca nie tylko sznytem złotej marynareczki: warto patrzeć, ile tam blichtru politycznego didżeja, ile prawdziwie boskiego, niby to troskliwego manipulatorstwa, ile parodii (wcale nie jajcarskiej) Andrzeja Chyry z "(A)polonii", ile pytań pod hałaśliwością. Wyrasta wysoko w teatrze Jacka Głomba, który parę znakomitości już wychował; grubszą kreską nakreślona sylwetka dzielnego strażaka bardziej katolickiego od księdza w satyryczno obyczajowej "Pierwszej komunii" Pawła Kamzy też zgrabnie zapada w pamięć.

Ewa Galusińska (na fali). W legnickich "III Furiach" gra profesorową z Warszawy, uciekinierkę, którą chłopka wydaje Niemcom gwoli przemożnej chęci wejścia w posiadanie jej zielonej pelisy. Aliści jest w swojej – uzasadnionej – pozie wojennej ofiary odrobinę zbyt cierpiętnicza, krzynkę nazbyt upozowana, cieniusieńko, bez ostentacji, nieomal podprogowo sugerując widzom, że przecież nie ma czarnobiałego, bezbolesnego rozgraniczenia postaw w wojennej jatce wzajemnej. O takie to, furiackie kwestionowanie wszechdominującej łatwizny ocen idzie w znakomitym spektaklu Libera, ale nietrudno się domyślić, ile aktorkę kosztuje tak subtelne, konsekwentne i mądre trzymanie dystansu od stereotypów i tych mito- i tych demitologizujących. Lekcja – nie tylko teatru.

Joanna Gonschorek (zwycięstwo). W języku starych emplois powiedziałoby się: aktorka charakterystyczna, specjalność – plebejuszki; jakże jednak imponującą różnorodność potrafi wnieść do swoich portrecików. I jak imponująco różnorodne zadania w Legnicy dostaje: od bufonowatej kandydatki na radną albo trzeźwej doradczyni miejskiej pani prezydent u Pawła Kamzy, przez autystyczne dziecko w "Mamatangu" po kreację w "III Furiach", gdzie rozżalenie jej nieheroicznej, ale ciężko doświadczonej bohaterki, żądanie aby specjalnie dla niej "odwołać historię" przybiera rozdzierająco przejmujące tony. Nie ma tu idealizacji postaci, jest za to karkołomne łączenie bólu z autodemaskacją plus jeszcze wewnętrzne ciepło w tym mocno odpychającym przecież portrecie. Fantastyczna robota.

Nie sposób pominąć w tegorocznym Spisie aktora, który – choć od kilku sezonów występuje na scenie warszawskiego TR – pochodzi z Legnicy, w której przez lata był jednym z ulubieńców teatralnej publiczności:

Janusz Chabior (mistrzostwo). Wyrazista, jajowata, łysa głowa na coraz cieńszochudszym korpusie czyni z niego postać nierealną, egzotycznego motyla uwikłanego w dramaty, do których nie przystaje. Choćby w znakomitych "Sprzedawcach gumek" Hanocha Levina w warszawskim Teatrze IMKA, gdzie operuje pozornym cwaniactwem, pod którym kryje się żałość wielokrotnych przegranych: rozkosz patrzeć, jak zbiera się do rozkładania skrzydełek, jak obrywa po nich, jak umie zagrać upokorzenie samym zamilknięciem, znieruchomieniem twarzy, ściemnieniem głosu. Jak się potem podnosi. Skali zadania z przedstawienia Artura Tyszkiewicza nie dostał już w "Generale", gdzie jego cyniczny Kiszczak był tylko kabaretowy, ani w dwóch Witkacych, w których przyszło mu grać. Jest w znakomitej dyspozycji i w oczekiwaniu: losie, nie bądź świnią, daj to, co mu się bez wątpienia należy.
Żuraw


***

Organizacje pozarządowe wspierają Jacka Głomba

- Nie interesują mnie gry polityczne. Chcę być lokalnym senatorem, który mandat wykorzysta dla wspierania inicjatyw w regionie. Takich jak odbudowa legnickiego parku, którą w razie wygranej obejmę swoim patronatem – zadeklarował dziś (we wtorek 30 sierpnia) dyrektor legnickiego teatru Jacek Głomb podczas spotkania z reprezentantami legnickich stowarzyszeń i organizacji pozarządowych, które udzieliły mu wyborczego poparcia.

Miejsce spotkania, nad parkowym Kozim Stawem, było nieprzypadkowe. Dwukrotnie w najnowszej historii ten fragment Legnicy dotknięty został katastrofalnym żywiołem – zalany przez wielką powódź roku 1977 i spustoszony huraganową nawałnicą roku 2009.

– Przez lata park miejski był dumą mieszkańców Legnicy, nieprzypadkowo nazywanej miastem parków i ogrodów. Żywioł, ale i wieloletnie ludzkie zaniedbania w pielęgnacji tego miejsca sprawiły, że rozmiary szkód po nawałnicy sprzed dwóch lat były tak niewyobrażalnie wielkie. Ale to właśnie wtedy legniczanie i ich organizacje zmobilizowały się do wspólnego dzieła odbudowy parku, do czego jako pierwszy wezwał aktor naszego teatru Paweł Palcat, a jego apel natychmiast podjęło Towarzystwo Miłośników Legnicy Pro Legnica z jej prezes Antoniną Trawnik – przypomniał Jacek Głomb.

W efekcie wspólnego działania z władzami Legnicy mieszkańcy uprzątnęli park z powalonych drzew (w akcji brali udział m.in. pracownicy teatru i młodzież uczestnicząca w artystycznych półkoloniach „Lato w teatrze”), zaś społeczna zbiórka pieniędzy pozwoliła na zakup kilkudziesięciu drzew, które zasadzono właśnie w okolicach Koziego Stawu. Dzięki środkom z Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska rozpoczęła się odbudowa parku.

– Przywrócenie tego miejsca do dawnej świetności, którą znamy już tylko z przedwojennym pocztówek, to program na lata. Jeśli zostanę senatorem obejmę go swoim patronatem i wykorzystam wszelkie możliwości polityczne, by lobbować w tej sprawie. To właśnie dla takich lokalnych spraw jak ta ubiegam się o mandat senatora Legnicko-Głogowskiego Okręgu Miedziowego. Dlatego też, jako bezpartyjny kandydat z listy Platformy Obywatelskiej, o wsparcie zwróciłem się do legnickich stowarzyszeń i organizacji pozarządowych – deklarował i wyjaśniał Jacek Głomb.
Obecni na spotkaniu z dziennikarzami przedstawiciele organizacji pozarządowych uzasadniali powody, dla których udzielili dyrektorowi legnickiego teatru mandatu zaufania i wyborczego poparcia:

Katarzyna Kaźmierczak (Stowarzyszenie Inicjatyw Twórczych): - Popieram Jacka Głomba, bo jest lokalnym patriotą, który wielokrotnie dowiódł, że potrafi przekonać decydentów z Warszawy do wspierania naszych lokalnych inicjatyw. Przyda się w Senacie człowiek, który niemożliwe czyni możliwym.

Magda Pietrewicz (Ośrodek Nowy Świat): - Polityka jest narzędziem do osiągania celów. A ten mamy z Jackiem Głombem wspólny. Walczymy o Nowy Świat, zarówno metaforycznie, jak i bardzo konkretnie dążąc do przywrócenia życia w konkretnym budynku przy ulicy o tej nazwie.

Krystyna Zajko-Minkiewicz (Stowarzyszenie Przyjaciół Teatru Modrzejewskiej): - Znamy Jacka Głomba jako wojownika. Jest odważny, mądry i zdecydowany. Te jego cechy bardzo się przydadzą polskiej kulturze, a głęboko wierzą, że także Legnicy, której już teraz jest świetnym ambasadorem. Bardzo potrzebny jest właśnie ktoś taki w Senacie.

Jurgen Gretschel (Niemieckie Towarzystwo Społeczno-Kulturalne): - Cenię odwagę Jacka Głomba, bo trzeba było ją mieć, by w 2004 roku zorganizować wielki zjazd byłych legniczan, na co wcześniej nikt się nie zdecydował. Cenię też jego tolerancję dla innych narodowości, które zamieszkują Legnicę. Doskonale świadczą o tym sztuki, które wystawia w teatrze.

Marta Chmielewska (Towarzystwo Przyjaciół Zofii Kossak - Szczuckiej): - Od kiedy Jacek Głomb pojawił się w Legnicy nasz teatr odżył i stał się wizytówką miasta rozpoznawalna w całej Polsce i poza jej granicami. Jestem z Zakaczawia, o które jako pierwszy się publicznie upomniał i wniósł na nie artystyczne życie. Tego nie sposób zapomnieć.

Swoje poparcie dla kandydatury Jacka Głomba zadeklarowali także nieobecni na dzisiejszym spotkaniu Jerzy Pawliszczy (Związek Ukraińców w Polsce) oraz Mariusz Kołodziej (Legnickie Stowarzyszenie Inicjatyw Lokalnych).

(żuraw)

***

Co mi leży na wątrobie?

„Wątroba. Słownik polskiego teatru po 1997 roku” ukazał się w roku 2010 w Wydawnictwie Krytyki Politycznej pod patronatem i przy wsparciu Instytutu Teatralnego w Warszawie. To książka o młodych twórcach polskiego teatru i przez młodych napisana pod redakcją krytyka i recenzenta Gazety Wyborczej Romana Pawłowskiego.
Dla twórców, sympatyków, kibiców a przede wszystkich widzów legnickich przedstawień interesujące jest, że słownik wyjątkowo wiele miejsca poświęca ludziom i zjawiskom związanym z Teatrem Modrzejewskiej. W „Wątrobie” swoje hasła-wizytówki mają (w kolejności alfabetycznej): „Ballada o Zakaczawiu”, Przemysław Bluszcz, Małgorzata Bulanda, Janusz Chabior, Jacek Głomb, Paweł Kamza, Kormorany, Eryk Lubos, Przestrzenie nieteatralne, Bartek Straburzyński, Teatr im. H. Modrzejewskiej, Przemysław Wojcieszek. Są także sylwetki twórców, którzy okazjonalnie współpracowali z legnicką sceną (Leszek Bzdyl, Tomasz Man, Krzysztof Bizio, Marek Pruchniewski, Paweł Wodziński).
Nie ukrywam, że mnogość haseł związanych z legnicką sceną, jest powodem mojej bardzo osobistej radości i satysfakcji. Najwyraźniej nie zmarnowałem tych kilkunastu lat, które zawodowo i życiowo związałem z Legnicą. Już tylko dla własnej próżności zamieszczam fragmenty dwóch najbardziej osobistych haseł (całość w książce). Nie ze wszystkim się zgadzam, ale warto czasami przeczytać, jak nas i mnie widzą z warszawskiego oddalenia:

Jacek Głomb
Ruiniarz, awanturnik, pogromca urzędników, wojownik, gorszyciel, buntownik, ekstrawertyk, choleryk, cholerny geniusz, mistrz, wizjoner, pionier, oryginał, pryncypał, pan na włościach. To tylko niektóre z określeń, jakimi dziennikarze nazywają dyrektora Teatru im. H. Modrzejewskiej w Legnicy. Żadne nie wyczerpuje fenomenu, jakim jest Jacek Głomb (…).

Gdy w 1994 roku obejmował dyrekcję Centrum Sztuki – Teatru Dramatycznego w Legnicy, miał do dyspozycji zrujnowany dom kultury z aktorami na etatach instruktorów i dziurawy budżet. W mieście nie było tradycji artystycznych i klimatu dla wielkiej sztuki. Zamiast czekać na widzów, postanowił wyprowadzić teatr w miasto (…).

Pierwsze widowiska w naturalnych sceneriach miasta okazały się sensacją i ściągnęły tłumy widzów. Odtąd charyzmatyczny dyrektor razem ze scenografem Małgorzatą Bulandą i kierownikiem literackim Krzysztofem Kopką konsekwentnie zdobywał nowe przestrzenie teatralne. Ryzykując konflikty z prawem i władzami, anektował dla teatru porzucone budynki, których nie brakowało w opuszczonej przez wojska sowieckie Legnicy (…). Jego spektakle są równie realistyczne jak miejsca, w których są grane. Głomb pokazuje teatr, w którym nie ma markowania, półśrodków, papierowej szmiry. Jeśli deszcz, to prawdziwy, jeśli upadek czy bójka, to do pierwszej krwi (…).

Jest najlepszym ambasadorem kulturalnym swojego miasta. Dwukrotnie został też odznaczony nagrodą dyrektorską. Paradoksalnie jednak lokalne władze okazują mu zdecydowanie więcej uprzedzenia niż dumy. Kilka razy próbowano go odwołać (…). Przetrwał dwóch wojewodów i dwóch prezydentów. Sam również startował w wyborach samorządowych. Ciągle walczy o dotacje, pozwolenia, koncesje. Walczy też o zmianę środowiska, w którym zdecydował się funkcjonować (…).


Teatr im. H. Modrzejewskiej w Legnicy

Zwycięzca wielkiej bitwy o Legnicę. Teatr, który wytrzymał naciski pruskich urzędników, najazd hitlerowski i okupację armii radzieckiej. W końcu, po 1992 roku, sam przystąpił do natarcia, gdy dyrekcję objął rebeliant i wizjoner Jacek Głomb. Dyrektor szybko zrozumiał, że złocone klamki i frędzle u kurtyny nie wystarczą, by stworzyć teatr w mieście byłych garnizonów. Zajął pruskie koszary i oflagował się na znak walki z biurokratyczną schizofrenią. Poi całym mieście porozsiewał swoje placówki, z których przypuszczał szturm na publiczność i recenzentów.

Wieści z pola walki opanowały wkrótce wszystkie ogólnopolskie dzienniki. Z początku Głomb zajmował tylko place, ulice i kościoły („Trzej muszkieterowie” na zamkowym dziedzińcu, 1995, „Pasja” w kościele Mariackim, 1995), ale z czasem wkroczył do lokali („Młoda śmierć” w dyskotece, 1997). W końcu rzucił w kąt wszelkie przepisy ppoż. czy bhp i szukał widzów po zapuszczonych osiedlach i halach („Zły” w hali fabryki amunicji, 1996). Swoje najsłynniejsze spektakle realizował w przestrzeniach, gdzie w każdej chwili zdarzyć się mogły nalot policji lub rozróba na bejsbole i gazrurki. Wolał jednak zaryzykować zawalenie się ściany podczas spektaklu, niż dusić się w pluszach i kotarach.

Po premierze „Ballady o Zakaczawiu” (2000) teatr znalazł się w sytuacji rozkosznie absurdalnej – stał się nielegalną ambasadą swojego miasta (…). Przede wszystkim zaś pokazał, że teatr społecznie zaangażowany to nie lament nad sierotkami czy święte oburzenie na złodziejski kapitalizm. To szukanie nowego języka dla zmieniającej się rzeczywistości, eksperymenty, podejmowanie ryzyka i szczególny magnetyzm pozwalający zjednywać sobie publiczność wszystkich środowisk.

Zamiast gratulacji za osiągnięcia w promowaniu miasta władze Legnicy w 2008 roku wysłały do teatru komornika, a potem złożyły donos na dyrektora do prokuratury. Ale teatr nie daje za wygraną. Bitwa trwa.

***

"Z Jackiem jest ciekawie

Nigdy nie zapomnę chwili, gdy pierwszy raz wszedłem na widownię teatru a Legnicy. Rok był chyba 91 albo 92 i ówczesny (nowy) dyrektor, Łukasz Pijewski wpuścił mnie na drugi balkon, żebym sobie zerknął na graną właśnie dla szkół przedpołudniówkę - „Zemstę” Fredry.
Miałem wrażenie, że wszedłem do środka filmu Felliniego: jakiś nieprawdopodobny cyrk z wyliniałymi lwami i sztukmistrzu, któremu królik uciekł z kapelusza. Komedia Fredry 'grana' w głębokiej, martwej ciszy; cienia uśmiechu nie uświadczysz ani na scenie, ani na widowni. Koszmarny sen o złym teatrze...
Niedługo wcześniej zakończyłem pracę w redakcji miesięcznika „Teatr”. Jej przekleństwem były poniedziałkowe 'planowania numeru', kiedy to nam, recenzentom, przydzielano spektakle do opisania. Pech był wtedy, gdy dostawało się przedstawienie z miasta na 'gie'. Miastami na 'gie' były: Grudziądz, Gniezno, Gorzów oraz – wcale nie Gdynia, tylko – Legnica. Miasta, gdzie wegetowały teatry, po których niczego nie można się było spodziewać.
Kolejni dyrektorzy sceny legnickiej próbowali w latach 90-tych tę sytuację zmienic. Wspomniany Łukasz Pijewski szantażował w tym celu władze, grożąc wciąż swoim nagłym wyjazdem i powtarzając: 'ja ciągle nie rozpakowałem swojej walizki'.
Jacek Głomb zaraz po przyjeździe do Legnicy swoją walizkę rozpakował. Wiedział, że gra o nowy teatr będzie długa. A on postanowił ją wygrać. I wygrał.
Dziś festiwalowe sukcesy i międzynarodowe tournees Legnicy traktujemy jako pewną oczywistość. Było ich już tyle i od tak dawna, że wydaje się że trwały od zawsze. Nie trwały, moi kochani, nie trwały...
Są związane z wieloletnim, upartym wysiłkiem jednego człowieka, który postanowił zmienić kawałek rzeczywistości.
Poproszono mnie, żebym w tym tekście spisał anegdotki ze swej długoletniej znajomości z Jackiem. Rozumiem, że chodziło o to, żeby pokazać jego 'ludzką twarz', przekonać wszystkich, że to 'swój chłop' itd. Hm... jestem w kłopocie...
Kiedyś jechaliśmy razem do Gdańska. „Osiem godzin jazdy – powiedział Jacek. - Pogadamy sobie o wszystkim”. Ale kiedy o 4 rano wsiadł do samochodu natychmiast odpalił laptopa i zaczął odpowiadać na dziesiątki maili, pisać wnioski, telefonować. Otworzył biuro na czterech kółkach i przepracował w nim uczciwie dniówkę.
Więc dla mnie opowieść o Jacku to nie jest szereg wesołych anegdotek. To są kalendarze z kilkunastu ostatnich lat gęsto zapisane spotkaniami, jakie trzeba odbyć, telefonami, które trzeba koniecznie wykonać, pismami jakie trzeba napisać.
To jest opowieść o nie odpuszczaniu, o walce za wszelką cenę, o 'uchwycie buldoga'. I jeszcze – opowieść o skuteczności. Bo chociaż jego ulubionym bohaterem literackim nadal pozostaje Don Kichot to przecież umie znacznie rozsądniej niż ów błędny rycerz wybierać obiekty swego natarcia.
Ale jest w nim też ta nutka nieuleczalnego szaleństwa, która każe stawiać pytania: dlaczego nie mielibyśmy grać przez trzy tygodnie naszego „Koriolana” w Edynburgu? Albo „Otella” w Los Angeles? Dlaczego na nasze przedstawienie nie miałby przyjść hollywoodzki gwiazdor Forrest Whittaker a potem iść z nami na piwo?...
Powiem wam jedno: z Jackiem jest ciekawie, chociaż czasami trudno z nim pogadać bo coś wpisuje lub wykreśla w swoim kalendarzu.

Krzysztof Kopka"

***

"Polski książę
Rewolucyjny reżyser zaprezentuje się w Chopin Theatre w Chicago

Reżyser Jacek Głomb, szef Teatru Modrzejewskiej w Legnicy, jest kimś w rodzaju bohatera swego miasta. I chociaż jego przyjaciel Zygmunt Dyrkacz, właściciel Chopin Theatre , zapewnia nas, że większość ludzi
w Polsce nawet nie wie, gdzie znajduje się rodzinne miasto Głomba, to osiągnięcia tego reżysera umiejscowiły go na światowej mapie teatralnej. Głomb, którego polskojęzyczna wędrowna realizacja Szekspirowskiego „Otella” zatrzyma się podczas tego weekendu w „Chopinie” na trzy przedstawienia, wyrobił sobie markę, wystawiając śmiałe politycznie sztuki w opuszczonych fabrykach i magazynach kwitnącego niegdyś ośrodka przemysłowego, zarówno ukazując kulturową zapaść miasta w nowej politycznej konstelacji, jak i przywracając życie jego starej architekturze. (Jako dyrektor sygnował „Made in Poland”, sztukę o młodym buntowniku, oskarżającą nowy system wolnorynkowy o upadek Polski; bohaterem tej sztuki jest nastolatek z napisem „fuck you” na czole).
Rozmawiając z nami za pośrednictwem tłumacza z Los Angeles Głomb wyjaśnia, że „Otello”jest dla niego przyjemnych oddechem od wielkich tyrad, w które wplątują go sztuki takie jak „Hamlet” czy „Koriolan”.
Otello” nie jest o polityce. Jest o życiu, o różnych obliczach zazdrości” mówi Głomb. Oczywiście jego pomysłem na zrobienie czegoś świeżego i niepolitycznego jest umieszczenie całej historii na zbuntowanym statku pirackim (zamiast na Cyprze, jak to się dzieje faktycznie).
Artysta, znany jako odnowiciel i twórca teatru dla każdego w mieście, które kiedyś nie posiadało żadnej sceny („młodzi ludzie mają zniżkę na bilety, kosztują tyle, co trzy piwa”, mówi Głomb), dzięki populistycznym sztukom mógł stosować mistrzowski podstęp, unikany przez najbardziej ryzykujących twórców kultury: dostaje pieniądze od tego samego rządu, który często atakuje.
Polskie ministerstwo kultury było dla nas bardzo przychylne”, mówi Głomb zaznaczając, że grant pozwolił teatrowi na podróż do trzech amerykańskich miast. A gdy pytamy, jak bardzo rząd monitoruje jego pracę, uśmiecha się pod nosem. „Polski rząd jest skupiony tylko na sobie i nie zwraca uwagi na cokolwiek innego”.
Zygmunt Dyrkacz, który od lat podziwia karierę Głomba, zabiegał o występy jego teatru w Chopinie. „On nie gra w żadne gierki”, mówi Dyrkacz, „Zrobił z Modrzejewskiej główną atrakcję Polski, wystawiając sztuki o absolutnej tyranii Krakowa i Warszawy, i pokazując je w zrujnowanych fabrykach”.
Mimo, iż Chopin Theatre jest w ogólnym znaczeniu teatrem tradycyjnym, serce Głomba zawsze będzie lgnąć do niszczejących budowli. „Wspaniałą rzeczą w tych zrujnowanych przestrzeniach jest fakt, że mają historię, mówi Głomb, „a my możemy przywrócić ją do życia”.

Christopher Piatt

„Time out Chicago”, 26 października – 1 listopada 2006 r."