wtorek, 6 listopada 2012

Prorok w błocie


Przy okazji jubileuszowego, dziesiątego,  „spisakowego” numeru kwartalnika teatralnego „nietakt! (gratulacje dla Kasi Knychalskiej i całej załogi!!!) moje spotkania z Ondrejem Spisakiem.
To było na początku czerwca 2006 r. Pojechaliśmy do Cieszyna, na festiwal „Bez granic”z „Operacją Dunaj”. Zwykle granie naszych spektakli na wyjeździe absorbuje mnie bezgranicznie: pilnuję montażu, potem próba, spektakl, jakieś spotkanie i od razu powrót. Na festiwalach nie oglądam za dużo,  bo nie mam kiedy i często – że tak powiem – nie przekonuje mnie propozycja repertuarowa. Nie pamiętam, dlaczego więc wylądowałem w namiocie Teatro Tatro, żeby zobaczyć „Proroka Ilję”. O Ondreju Spisaku i jego zespole słyszałem wcześniej, na festiwalu w Nitrze rok wcześniej otarliśmy się o siebie, to znaczy oni po jakimś swoim spektaklu w namiocie (rozstawionym, koło Teatru im. Andreja Bagara),   pili białe wino i śpiewali, i część naszej legnickiej ekipy śpiewała z nimi i piła.

W każdym razie w naszym (z Gosią Bulandą) oglądaniu tamtego „Proroka Ilji” nie ma żadnej anegdoty. Po prostu chcieliśmy go zobaczyć, namawialiśmy (z marnym skutkiem) koleżanki i kolegów aktorów, i wylądowaliśmy o północy pod znanym nam już namiotem, postawionym na cieszyńskim Rynku. Spektakl miał rozpocząć się o północy, ale się nie się nie rozpoczął, tego dnia zawaliła się cała festiwalowa logistyka, wszystko się opóźniło i pamiętam, że razem z aktorami czekaliśmy na sygnał, że wszystko,  co miało się skończyć wcześniej,  już się skończyło.  Zdarzenie z natury rzeczy było plenerowe, namiot na początku czerwca nie przerażał, gdyby nie cholerne zimno, właściwie takie przeszywające. Planista, że tak powiem,  nie przewidział pogody, początek czerwca był tamtego roku zimowy, więc i widownia jakoś nie szalała i nie machała marynarkami. Było nas z 30 osób ( w tym aktorka Zuza Motorniuk i aktor Tadeusz Ratuszniak – że pochwalę) wyczekujących tego spektaklu właściwie już z determinacją.
Powiedzieć, że się opłaciło  to mało. Powiedzieć, że widzieliśmy wspaniały spektakl to tak,  jak pochwalić ciastko w cukierni. Nigdy w życiu nie przeżyłem i wątpię, że przeżyję,  tego  co się zdarzyło. A co się zdarzyło? Tego też łatwo nie da się opisać. Najprawdziwsza prawda. Błoto jak z białostockiej wsi, postaci wyjęte z tamtego świata. Pot, krew i łzy. Jakieś takie granie aktorskie, które nie jest graniem, nie jest nawet byciem, ale jakąś tożsamością. Siedziałem tam i nie wierzyłem, że tak się mogą zatrzeć granicę, że tetr jest życiem, teatr jest prawdą.

Nie wierzę w katharsis. Najczęściej śmieszą mnie różne sekciarskie teatralne narracje, których bohaterami bywają choćby  Jerzy Grotowski i Tadeusz Kantor.  Komuna w teatrze to dla mnie humbug i nadużycie. A jednocześnie chłonąłem tamtą opowieść Słobodzianka,  przefiltrowaną przez Spiska i jego zespół,  jak gąbkę,  patrzyłem na nią tak pierwotnie, jakbym był, za przeproszeniem, wyznawcą jakieś sekty teatralnej działającej pod hasłem „Tylko prawda jest prawdziwa”.
Prorok w błocie skończył swoja opowieść gdzieś po drugiej w nocy. Kiedy wychodziliśmy z namiotu, aktorzy próbowali jakoś doprowadzić się do ładu, to znaczy zdzierali z siebie skorupy błocie. Zimno było monstrualnie. Szedłem do hotelu i cholernie zazdrościłem Spisakowi tego świata. Może to jednak sekta?, pomyślałem.

Minęło 6 lat. Proroka w błocie mam ciągle w głowie. Opowiadam o tym spektaklu wszystkim, którzy chcą słuchać. Z Ondrejem zakolegowałem się, zaprosiłem do legnickiego „Teatru opowieści”, ma w 2013 r robić u nas „Inwazję jaszczurów” Capka. Przegadaliśmy ze sobą sporo. I jedno wiem na pewno. Ondro na przywódcę sekty się nie nadaje.