piątek, 30 grudnia 2011

Byle do poniedziałku!

Nie uznaję Sylwestra. Nie czekam też z utęsknieniem na pierwszą gwiazdkę, nie kupuję prezentów miesiąc przed Świętami, nie mogę wręcz znieść „świątecznego nastroju” stacji radiowych i galerii handlowych, który z każdym rokiem rozlewa się coraz wcześniej i niedługo dosięgnie nas w ostatni dzień wakacji. Nie znaczy to wcale, że jestem jak jeden z tych wrednych starszych panów z bajek dla dzieci, którzy organicznie nie znoszą Świąt, a w poincie opowieści zostają cudownie uleczeni i od tej pory co roku pierwsi będą ubierać choinkę. Cenię Święta tradycyjne i Święta rodzinne, Święta spokojne i Święta niewymuszone. Lubię dobrą zabawę na Sylwestra tak samo, jak w każdy inny dzień roku. W głowie mi się tylko nie mieści jak z przyjemnej idei świętowania rozumny gatunek, jakim przecież jest człowiek, mógł zrobić to, co musimy obserwować pod koniec każdego grudnia. Kiedy już przeżyję atak bombek i grających mikołajków, lampek i świątecznych promocji, odetchnę trochę i powiem sobie w duchu „Dzięki ci Boże, już koniec”, szaleństwo w przeciągu dwóch dni zaczyna się od początku! Każdy kiosk zamienia się w składzik fajerwerków, a ludzie na ulicy zamiast o samopoczucie pytają się gdzie ich rozmówca spędza Sylwestra. Jeśli nigdzie, nastaje współczująca cisza...

Wiem, nie jestem ani nowatorski, ani oryginalny w tych utyskiwaniach. Dla mnie Nowy Rok zawsze miał symboliczne znaczenie momentu przejściowego, może też dlatego, że w styczniu mam urodziny? Człowiek potrzebuje takich momentów granicznych, żeby móc się do czegoś odnosić – wygodniej jest objąć wzrokiem życie, jak można je podzielić na równe kawałki. Może i wybór Nowego Roku na punkt odniesienia jest schematyczny, ale zawsze lepsza schematyczna coroczna refleksja niż owczy pęd świąteczno-noworocznego szaleństwa. I właśnie refleksji najbardziej i najserdeczniej sobie i Wam życzę.