wtorek, 2 grudnia 2014

Radni cenzurują teatr


„Rada Miejska Legnicy poruszona obrazoburczym spektaklem „Spisek smoleński”, który ma być wystawiony przez teatr z Poznania na deskach legnickiego teatru im. Heleny Modrzejewskiej dnia 7 grudnia,  stanowczo protestuje przeciwko obrazie uczuć religijnych oraz obrażaniu poczucia istnienia wspólnoty Polaków” Teraz zagadka: skąd pochodzi powyższy cytat? Z komentarza w „Gazecie Polskiej”? Albo newsa w Radio Maryja? Nie, nie, to fragment….uchwalonej dziś rezolucji Rady Miejskiej  Legnicy, która takim tekstem…zaprotestowała przeciw prezentacji spektaklu Lecha Raczaka w teatrze w Legnicy!

Warto dodać, że to pierwsza uchwała nowej Rady po jej powstaniu. Wyraźnie oświeceni radni uznali, że cenzura w legnickiej kulturze jest konieczna, że to radni mają ustalać co można, a co nie można,  pokazywać na legnickiej scenie, że trzeba jak Antoni Macierewicz i spółka z.o.o wyznawać „kult Smoleńska”, to już chyba nie kult, ale religia…Nie pastwię się nad kolegami radnymi, z częścią z nich jest mi po drodze, ale zaprawdę nie rozumiem, ze nikt nie wstał i nie rzekł po prostu:

„Puknijmy się w głowy, koleżanki i koledzy, co nam do repertuaru teatru, wybrano nas, bo ludzie chcą prostych chodników i gładkich ulic, sali koncertowej i aquaparku, odchudzenia urzędu z darmozjadów-wiceprezydentów, likwidacji straży miejskiej, darmowej komunikacji MPK i wielu, wielu konkretnych spraw do załatwienia. Nikt z nas nie mówił o cenzurowaniu kultury, wpływaniu na repertuar zresztą nie byle jakiego teatru, w kulturze musi być różnorodnie i kontrowersyjnie, w końcu nikt z nas nie zgłosi rezolucji np. przeciw organizowaniu Dni Kultury Chrześcijańskiej?”

Niestety, nikt nie wstał,  bo żyjemy w kraju, w którym poprawność polityczna jest obowiązującą regułą i nic nie jest w stanie tego zmienić. Za uchwałą głosowało cały klub PIS i trzech radnych z klubu „jaśnie oświeconego prezydenta”, który wywodzi się z SLD i widać tęskno mu do czasów PRL, kiedy cenzurowano kulturę, Tak to sojusz SLD i PIS, Krzakowskiego z Maciarewiczem objawił się tak wyraźnie, że żadne zaklęcia go nie zmienią. Tak,  Legnicą rządzi Sojusz Lewicy Demokratycznej razem z Prawem i Sprawiedliwością, koalicja władzy, koalicja stołków, koalicja przywilejów. Polecam to szczególnie uwadze wyborców Tadeusza Krzakowskiego i Wacława Szetelnickiego. Ci pierwsi na pewno NIE głosowali za cenzurowaniem kultury,  (ci drudzy na pewno głosowali ZA zmianami w Legnicy, odsunięciem dworu, świty prezydenta. Miast tego muszą patrzeć jak ich wybraniec i pozostali radni PIS stają się częścią dworu i świty Krzakowskiego.

Za przyjęciem rezolucji głosowała większość radnych, dwunastu (dziesięciu się wstrzymało, jeden nie głosował) , oto ich nazwiska: Wojciech Cichoń, Ryszard Kępa, Sławomir Masojc, Anna Płucienniczak, Ewa Szymańska, Wacław Szetelnicki, Stanisław Kot, Zbigniew Bytnar, Adam Wierzbicki, Krzysztof Ślufcik, Jacek Baczyński i – niestety – Benedykt Ksiądzyna, Tego akurat nie rozumiem.


I na koniec. Bartek Rodak po wyborze Krzakowskiego na prezydenta  napisał na facebooku: „Myślę sobie, że Legnica została uratowana przed złymi ludźmi, mającymi przyszłość miasta gdzieś, bo na pierwszym miejscu stawiają wyłącznie własną przyszłość”. Rozumiem, że ci „źli ludzie”  to Jarek Rabczenko, Jacek Głomb, Robert Kropiwnicki, mogę jeszcze tak długo wymieniać. Ci „dobrzy”  to: Tadeusz Krzakowski, Wojciech Cichoń, Ryszard Kępa, Sławomir Masojc…Tylko, że od dziś najlepszym kolegą Krzakowskiego jest Maciarewicz i jak to teraz skomentuje rzecznik prasowy legnickiego SLD? 

czwartek, 27 listopada 2014

Urodziny teatru


27 listopada, trzydzieści siedem lat temu,  odbyła się pierwsza premiera nowo otwartego polskiego teatru w Legnicy: Lato w Nohant Jarosława Iwaszkiewicza. Jak się bliżej zastanowić, musiał to być szok na miarę lokalnego wybuchu bomby. Pokonane zostały rozmaite przeszkody i postawiono pierwszy krok na bardzo długiej drodze. Wydaje mi się, że ci partyjni działacze, którzy wydali zgodę czy nawet w swoim mniemaniu sami wymyślili polską scenę w Legnicy, nie wiedzieli, że szykują na siebie bicz. Może gdyby wiedzieli, do czego to wszystko doprowadzi, zastanowiliby się dwa razy. To było przecież niecałe dziesięć lat po wydarzeniach marcowych, których początkiem był bądź co bądź spektakl teatralny…

Dzisiaj trudno już sobie wyobrazić, że Legnica była miastem bez stałego teatru, skazanym na incydenty impresaryjne i amatorską inicjatywę. Że teatr jeśli nawet tu zawitał, to po spektaklu zwijał się w pośpiechu i wyjeżdżał. Przedwojenne tradycje były nieznane, zresztą miasto przed wojną jakby w ogóle nie istniało. Powojenne zwyczaje kulturalne jeszcze nie zdążyły się wytworzyć i okrzepnąć. Pierwsze lata legnickiego teatru musiały być jakimś świeżym przeżyciem, a jednocześnie piekielnie trudnym zadaniem. Kuciem w skale, rąbaniem maczetą w dżungli.

Wiem, co mówię. Sam działałem w podobnej atmosferze, praktycznie budując od zera. Stare odeszło, nowe jeszcze dobrze  nie wykiełkowało. Nikt wtedy nie przypuszczał, dokąd dojdziemy – do Teatru, który występował już na czterech kontynentach, który stanowi filar miasta i najbardziej wyraźny znak jego tożsamości. Gdy kulturalny Polak słyszy „Legnica”, najczęściej reaguje słowami: „A tak, to jest to miasto, gdzie mają taki świetny teatr”. Wierzcie mi, wiele razy już to słyszałem. To efekt wielu lat ciężkiej pracy artystów, ale także zasługa legnickiej publiczności, która pokochała swoją scenę i jest jej wierna.

Teatr jest sztuką ulotną. Spektakl zdjęty z afisza zostaje już tylko w ludzkiej pamięci. Tym bardziej trzeba wspominać tych wszystkich, którzy mieli odwagę otworzyć w Legnicy teatr. To wszystko zaczęło się właśnie w listopadowy wieczór, równe 37 lat temu.

Chwała im za to.



środa, 26 listopada 2014

List otwarty do Waldemara Krzystka, reżysera filmowego


Drogi Waldku,

z niejakim zaciekawieniem, ale i zadziwieniem,  zobaczyłem spot jednego z kandydatów na prezydenta Legnicy, w którym wszem i wobec popierasz w drugiej turze wyborów Tadeusza Krzakowskiego. Czynisz to co prawda telefonicznie, na przyjazd do Legnicy nie znalazłeś czasu, pewnie obowiązki, praca…. W spocie wychwalasz obecnego prezydenta pod niebiosa, a ja się zastanawiam co się stało i gdzie te nasze niegdysiejsze rozmowy o Legnicy, jej potencjale, tym wszystkim co ukryte. Co się stało? Znamy się długo i w życiu nie myślałem, że i w Twoim przypadku sprawdzi się stara polska zasada, że „punkt widzenia zależy od punktu siedzenia”. Co się stało? Pokaźne dofinansowanie dwóch Twoich filmów przez miasto powoduje, że z krytyka legnickiego świata władzy stałeś się jego admiratorem?

I kiedy tak dumam na tą niełatwą dla mnie osobiście sytuacją, nagle uzmysławiam sobie, że masz w tym wszystkim szatańsko-artystyczny plan. Boś przecież artysta, nie polityk, i wszystko co artystyczne jest dla Ciebie najważniejsze, i wiesz dobrze, że kolejne 4 lata Krzakowskiego w Legnicy to kolejne lata rujnowania miasta, kolejne wyburzenia, pustostany, kolejne ruiny, Już teraz filmowcy mówią, że wielkie przestrzenie miasta świetnie pasują do filmów, których akcja dzieje się w latach powojennych. Już przecież nieraz Legnica zagrała Berlin w 1945 roku. Jeszcze cztery lata rządów obecnej ekipy w Ratuszu, a będzie to już nie tylko Berlin 1945, ale Warszawa po powstaniu, kiedy została przez okupantów wysadzona w powietrze.  I wtedy w swoim, jak to mówisz rodzinnym mieście, nakręcisz wielki fresk o „zamordowanym mieście” i zbierzesz za niego zasłużone nagrody. W tym czasie już większość Legniczan wyemigruje z miasta, nie będzie więc żadnych sporów organizacyjnych przy realizacji filmu, Legnica będzie jednym wielkim planem filmowym zrujnowanego miasta, a Ty będziesz jego bajarzem. Taki to plan masz popierając obecnego prezydenta, który rządzi już 12 lat i chce rządzić dalej, mimo, że nasze miasto rozsypuje się na oczach. I to materialnie, i duchowo. Ale Tobie tych ruin w Legnicy ciągle za mało.

I pewnie tylko przez swoje liczne branżowe zajętości nie zauważyłeś , że ten doceniany przez Ciebie „doświadczony gospodarz” doprowadził do wyburzenia w ostatnich miesiącach kina „Kolejarz”. Pewnie nawet o tym nie wiesz. Tak, nie ma już „Kolejarza”!!! Jest na Łąkowej dziura między budynkami. Nie ma miejsca, które przecież, jak to czytałem wielokrotnie,  ukochałeś, wspominając swoje młode lata. Więc jak to jest, drogi Waldku, gdzie leży prawda? W tej emocji, która towarzyszyła nam przez lata, w tym szampanie dla całej ekipy w „Kolejarzu” o szóstej rano na zakończenie zdjęć do telewizyjnej „Ballady o Zakaczawiu”, czy w tym kunktatorskim spocie, zrobionym na odczepne, przez telefon.

Gdzie jest prawda?

Z artystycznym pozdrowieniem

Jacek Głomb, reżyser teatralny 

środa, 12 listopada 2014

Ruch Społeczny na Rzecz Zmiany na Lepsze


Kampania wyborcza nieuchronnie zmierza do końca. Nastał czas podsumowań. Czasami wypadają one kabaretowo, bo nie wszyscy maja co podsumowywać… Ale niezależnie od tego, „kto za kim stoi” i „kto pod kim dołki kopie” wyczuwa się w Legnicy inną atmosferę niż w poprzednich wyborach. Jest potrzeba odświeżenia, zmiany, nowej energii. Mam takie poczucie, ze stworzył się Ruch Społeczny na Rzecz Zmiany na Lepsze. Taki ponad partyjny, ponad podziałami, I to jest wielki sukces, wielkie osiągnięcie tej kampanii, także mediów, które z małymi wyjątkami (kuriozalny przykład dziennikarza jednego z portali,   dziennikarz ów startuje w wyborach  z komitetu prezydenckiego, a jednocześnie opisuje poczynania konkurencji) sensownie i merytorycznie opisywały kampanię, Fantastyczny pomysł portalu lca.pl, Telewizji Dami i Gazety Legnickiej na pozytywną kampanię z wizerunkiem Przemka Bluszcza, solidarność przeciw cenzurze na facebooku. Tego nie było wcześniej, tego poczucia, że jesteśmy razem, że Legnica zasługuje na lepszy los. Tak twierdzą wszyscy poza „obozem rządzącym”, Te wybory będą właściwie plebiscytem z jednym pytaniem:  czy jesteś za Legnica taką, jaka jest dotychczas? Czy potrzebna jest zmiana na lepsze? „Obóz rządzący” broni tego co ma: wpływów przywilejów, powiązań. Dokładnie połowa (23) kandydatów na radnych komitetu prezydenckiego jest powiązana miejscem pracy z Ratuszem. To porażająca statystyka!! Tacy radni, w ślad za sugestią swojego wodza, zagłosują, że w środę jest czwartek i nie będą widzieli w tym nic złego… „Wójt/burmistrz/prezydent kontroluje stanowiska w gminie. Ta grupa tworzy kokom niezainteresowany zmianami, a już w żadnym wypadku zmianami wójta/burmistrza/prezydenta. To klęska samorządu”, mówi w wywiadzie s dzisiejszej „Gazecie Wyborczej” twórca reformy samorządowej, prof. Jerzy Stępień. To bardzo dotkliwy wywiad, przeczytajcie.  Nie chcemy radnych, którzy zagłosują, ze środę jest czwartek, nie chcemy prezydenta, który wzorem wschodnich satrapów uważa, że zawsze ma rację. Chcemy zmiany na lepsze.

„Porozumienie dla Legnicy” to jedyny społeczny, obywatelski komitet,  startujący w wyborach. Skupia on przedstawicieli różnych środowisk, przede wszystkim organizacji pozarządowych, liderów różnych społeczności, Legnica powinna stać się miastem obywatelskim, w którym głos mieszkańców będzie w Radzie Miejskiej słyszany i doceniany. W którym to mieszkańcy decydować będą o teraźniejszości i przyszłości miasta. Mamy świetnego kandydata na prezydenta, Jarka Rabczenkę.  Jarek to człowiek dialogu, który umie słuchać i rozmawiać, który gwarantuje  nową jakość i nową energię

Wszystkich, którzy wspierają moją aktywność publiczną: 20 lat działalności w legnickim teatrze, aktywność w Fundacji „Naprawiacze Świata:, wszystkich 15 167 legniczan, którzy oddali na mnie głos w wyborach do Senatu w 2011 r., gorąco proszę o głosowanie na kandydatów KWW „Porozumienie dla Legnicy” i naszego kandydata na prezydenta, Jarosława Rabczenkę.

Jacek Głomb, pełnomocnik KWW „Porozumienie dla Legnicy”, dyrektor Teatru Modrzejewskiej w Legnicy, prezes Fundacji "Naprawiacze Świata"

wtorek, 28 października 2014

Ciocia Gienia


Żartuję, ale w każdym żarcie jest trochę prawda, że mam – jak młodzi w grach komputerowych - dwa życia. To pierwsze, do 1993 roku, w Tarnowie, i to drugie,  teraźniejsze, dolnośląskie, związane na śmierć i życie z Legnicą, 50 lat przecięte prawie na pół. Dwa życia, dwa światy, dwie opowieści. W tej drugiej jestem tak mocno,  że zdaje się, że jest ona jedynie słuszna. Ale tak nie jest, bo nic nie jest biało-czarne, dobre-złe. Wspomnienie tamtego świata jest może uśpione, zamazane, ale przecież wraca. Jak nie mogę spać. Jak zobaczę pomnik.

Miałem wtedy 5, 6, może 7 lat. Rodzice pojechali na zakładową wycieczkę do NRD i „oddali” mnie cioci Gieni i wujkowi Kazkowi. Ciocia Gienia to był ktoś, najważniejsza i największa (także gabarytami) postać w rodzinie. Siostra mamy, w ciocinym mieszkaniu w bloku  na Ogrodowej w Brzesku skupiało się życie rodzinne Głombów (oboje – moja mama i mój tato są z Głombów, jedno przez „ą” i jedno przez „om”, tato jest starszym kuzynem mamy, na ślub musieli mieć dyspensę od biskupa, tato pierwszy raz „napił” na chrzcinach mamy – ale to temat na inna opowieść). Święta, imieniny, spotkania, właściwie każdy powód był dobry, i jechało się w niedzielę na obiad do Brzeska, i jadło, i piło, i biesiadowało. Hałas był niemożliwy, to chyba moja mama wymyśliła pojęcie „kącik dla nerwowych”, szukaliśmy takiego miejsca, żeby znaleźć spokój w mieszkaniu, które kipiało od gwaru, oboje, i ciocia, i wujek, umieli i lubili mówić. I śpiewać, spotkanie bez śpiewu było spotkaniem straconym. „A chachary żyją/i gorzałkę pija/w góry spoglądają/wszystkich w d…mają”, to był repertuar obowiązkowy, nie żadne tam disco polo, bo o disco polo w latach 70-tych nikt nie słyszał, po prostu pieśń biesiadna. Ciocia zresztą nie poprzestawała na repertuarze powszechnym , sama pisała przyśpiewki, wierszyki i wykonywała je z wielką ochotę przy różnych okazjach. Była Rabelaisem z Brzeska - Okocimia.

Wczoraj, na stypie po Jej pogrzebie, nikt nie miał odwagi, żeby zaśpiewać „Chachary”. Choć ta potrzeba wisiała w powietrzu, tak jak pytania Cioci: „dużo było ludzi?”, „a co było do jedzenia?”. Ciocia kochała opowiadać i kiedy jeszcze była świadoma, choć już poważnie chora, rozmawiały z moją mamą godzinami przez telefon. Nie ma już takiego świata i nie ma już takiego gadania, dla mnie i sporej części mojego pokolenia, rozmowy przez telefon to udręka. Czasem wydaje się, że i  normalne rozmowy to udręka... Wtedy uciekałem do „kącika dla nerwowych”, teraz przywołuję tamten świat jak Macondo?

Moje Macondo nazywało się Limanowa. Pojechałem tam z ciocią i wujkiem i ich córkami, Lucią i Maśką, w których oczywiście wtedy, a i potem,  się kochałem, tak jak młodszy kuzyn kocha się w swoich starszych kuzynkach  (ale to też temat na inną opowieść). I już nie wiem, co to było, może postument, może jakieś podwyższenie,  wspiąłem się na nie, i stanąłem w jakiejś pewnie masakrycznej pozie i ogłosiłem całemu światu „Jacet…pomnit”. I już nie pamiętam rodzinnej reakcji, czy zapanował powszechny entuzjazm, czy zostałem wyśmiany….Tutaj potrzebne jest wyjaśnienie: świat wtedy był o wiele prostszy i nie słyszało się o dyslektykach, po prostu ktoś nie wymawiał „k” i tym kimś byłem ja. I to „Jacet…pomnit” ciągnie się za mną od wtedy do dziś. Już w moich dorosłych czasach  Ciocia Gienia raczyła towarzystwo rozbudowanymi wersjami tej opowieści. Nie powiem, żebym przepadał za tym, mocno się denerwowałem (bo kto lubi, jak w dorosłości się mu przypomina, że kiedyś  zsikał się w majtki?), z czasem jednak zrozumiałem, że nie ucieknie się przed przeszłością, przed dzieciństwem, one cię zawsze dogonią i musisz, nie chcesz, ale musisz się do nich uśmiechać, bo jesteś stamtąd i nie ma od tego odwrotu.  Ostatnio kuzynka Maśka oglądała w Tarnowie moje „Wesołe kumoszki z Windsoru” z Giorzowa, w których pleban Evans nie wymawia „b”. I znów usłyszałem „Jacet…pomnit”. Uśmiechnąłem się.

Na stypie był rosół, i mięso, i ziemniaki. Herbata, kawa, sok. Ciasta na deser. Jedliśmy i pili, takie rodzinne spotkania, bo strach pomyśleć, ale po latach, kiedy jest bliżej końca, niż dalej,  życie rodzinne odżywa właśnie na pogrzebach, mniej na weselach. Przytulaliśmy, wzruszali, uśmiechali, wspominali. „Gienie by się ten pogrzeb spodobał”, rzekła potem przez telefon do mojej mamy ciocia Jania, kolejna z sióstr. „Gience by się ten pogrzeb spodobał”,  powtarzałem sobie pod nosem wracając do Legnicy, i smutek zamieniał się w uśmiech, taką chcę i będę pamiętał Ciocię Gienię, śmiejącą się głośno, Panią Stołu, Najlepszego Człowieka na Świecie.


PS. Eugenia Zając z domy Głomb, żona Kazimierza, córka Jana i Michaliny z domu Dobosz, mama trzech wspaniałych córek, Krystyny, Lucyny i Marii,  zmarła w wieku 87 lat 23 października 2014 roku w swoim mieszkaniu przy ul. Ogrodowej 42 w Brzesku

piątek, 26 września 2014

Prezydent miał już 12 lat na swoją "strategię Legnicy"

                  

To , że obecny prezydent Legnicy „odgapia” cudze pomysły wiadomo nie od dziś. Projekt urzędowej strategii rozwoju Legnicy 2015-2020 jest klasycznym „odgapieniem” pomysłów zawartych w Obywatelskiej Strategii Rozwoju Legnicy, które przedstawiamy publicznie od kilku miesięcy. Nawet nasz pomysł na powstanie aquaparku znalazł uznanie prezydenta, choć nie tak dawno słyszało się z Ratusza, że basenów jest ci u nas dostatek. Prezydent swoją strategią ogłosił w czwartek, 25 września,  w sali w hotelu „Qubus”, choć wcześniej urząd zapowiadał, że gotowa będzie w październiku. Skąd to przyspieszenie? Ano stąd, ze programie najbliższej,  poniedziałkowej (29 września) sesji Rady Miejskiej znalazła się prezentacja naszej społecznej strategii. Prezydencka musiała być pierwsza. Dlaczego natomiast zawiśnie ona na stronach internetowych dopiero w środę, 1 października? Ano dlatego, że naszą pokażemy dwa dni wcześniej, więc będzie można coś nie coś „odgapić”….

Ale może nie kopiowane pomysłów jest najważniejsze, w końcu niech dobre projekty służą rozwoju miasta, ale ta prezydencka hipokryzja i udowadnianie, że w Legnicy jest świetnie, a będzie jeszcze świetniej i „my wiemy jak to zrobić”. Otóż nie. Prezydent miał już 12 lat na swoją „strategię rozwoju”, udowodnił, że jest bardziej komisarzem niż gospodarzem i że woli burzyć niż budować. Doprowadził miasto to takiej degradacji materialnej, że spokojnie wart jest wszelkich „nagród” w dziedzinach rozsypujących się kamienic, zniszczonych podwórek, dziurawych dróg i popękanych chodników. Nie mówiąc już o zastraszającym wyludnianiu się i braku perspektyw dla młodych ludzi. Dwanaście lat rządów Krzakowskiego to stopniowe staczanie się miasta po równio pochyłej, każda kolejna kadencja była o wiele gorsza, a w tej trwającej obecnie nie sposób znaleźć cokolwiek pozytywnego. Mało już kto wierzy w prezydenckie „obiecanki-cacanki”, 12 lat powtarzania tego samego to o wiele za dużo.


I jeszcze jedno. Prezydent  urzędowa strategię ogłosił w komercyjnej, hotelowej sali, a „konsultował” ją z swoimi dyrektorami, szefami instytucji miejskich i organizacji powiązanych z miastem w luksusowych salach KGHM „Letia”. Zapłacił za nią kilkadziesiąt tysięcy złotych. My swoją obywatelską strategię napisaliśmy społecznie, w kilkadziesiąt osób zaproszonych do udziału w projekcie, a konsultowaliśmy ją na legnickich podwórkach i placach, rozmawiając z mieszkańcami o ich codziennych problemach. To jest zasadnicza różnica. Na te podwórka i place nie dotrze prezydent i jego świta, bo tam się można „pobrudzić”. A już na pewno usłyszeć co zwykły legniczanin myśli o ekipie, która od 12 lat rządzi naszym miastem. Ale posłańcy głoszący złe nowiny nie docierają na pierwsze pięto Ratusza, do gabinetu prezydenta. Są eliminowani po drodze. Przecież Legnica jest rajem, a Bóg w niej jest tylko jeden.  

środa, 17 września 2014

Przypadek Jacka Harłukowicza czyli WKzGW


Na red. Jacka Harłukowicza z wrocławskiej „Gazety Wyborczej” zawsze można liczyć. Kiedy na początku czerwca odtrąbił „aferę” w legnickim Arlegu i w dziesiątkach tekstów (będących różną wersją tych samych banialuk) szkalował jego prezesa, Jarka Rabczenkę, chwalił jednocześnie regionalną PO i jej szefa, Jacka Protasiewicza,  bo ten działał tak jak mu dzielny redaktor nakazał. W piątek pisał, ze Rabczenko nie powinien być kandydatem PO na prezydenta Legnicy, w sobotę powtarzało to szefostwo regionu, w sobotę napisał, że trzeba rozwiązać struktury powiatowe PO w Legnicy, w poniedziałek uczynił to zarząd regionu. I wszystko byłoby tak, jak tego zechciał WKzGW (Wielki Kreator z „Gazety Wyborczej”), gdyby nie niezaplanowany przez niego fakt: legniccy działacze odwołali się do zarządu krajowego PO. Wnikliwy śledczy z GW nie doczytał statutu partii, gdzie wyraźnie stoi, że nie region decyduje o rozwiązaniu struktur, ale „krajówka”. I nagle wszystko zaczęło się dziać nie po myśli redaktora: zarząd krajowy nie podtrzymał decyzji regionu i nie rozwiązał struktur, sąd koleżeński nie ukarał Rabczenki i posła Roberta Kropiwnickiego, region zaakceptował Rabczenkę na kandydata na prezydenta, a UMWD ustami jednego z wicemarszałków zapowiedział, że zmian personalnych w Arlegu nie będzie.

Ale co tam, nieważne, że kilkanaście osób  z różnych stron świata politycznego, w tym platformerskiego,  po zbadaniu sprawy uznało, że żądnej afery nie było. Nieważne, że Rabczenkę popiera społeczny komitet „Porozumienie dla Legnicy”, skupiający ludzi od lewa do prawa, nie skłonnych do popierania nikogo, kto jest w wątpliwej sytuacji. Harłukowicz wie lepiej i dziś po raz kolejny, na stronach centralnych i lokalnych GW, powtarza te same hasła: afera w Arlegu, podejrzany Rabczenko, uzupełniając to jeszcze spiskową teorią dziejów, że PO musiała poprzeć Rabczenkę bo inaczej….nie powstałby rząd Ewy Kopacz. Nie chcę się wyzłośliwiać, ale w tym przypadku granica śmieszności została wyraźnie przekroczona. A już na poważnie: uważam, że Jacek Harłukowicz swoją twórczością kompromituje „Gazetę Wyborczą”, swoich lokalnych i centralnych szefów, z Adamem Michnikiem na czele. Kompromituje też ideę „Wyborczej” jako najważniejszego, opiniotwórczego dziennika, wywiedzionego z korzeni „Solidarności”.


Szkoda, że wolność słowa sprowadzona została w tym przypadku do braku jakiejkolwiek odpowiedzialności za słowo, A szkalowany nieustannie bohater tekstów może tylko dochodzić swoich praw przed sądem powszechnym, co,  jak słyszałem, już się stało. A pewnie, za rok, a może i dwa, dzielny redaktor przepraszał będzie Rabczenkę i innych poobrażanych, jak to już wiele razy czynił w przypadku innych tekstów. Będzie przepraszał, ale petitem, na ostatniej stronie…Na tym polega bowiem jego odpowiedzialność za słowo: hulaj dusza, piekła nie ma. 

poniedziałek, 8 września 2014

Esemes wyborczy


5 lat temu, po lipcowym huraganie w roku 2009, który to huragan zmiótł legnicki park Ratusz postanowił uruchomić „Legnicki System SMS” – informowania mieszkańców o najważniejszych dla nich sprawach, pod hasłem „informacja i bezpieczeństwo”. Sprawdziłem dwa ostatnie lata funkcjonowania tego systemu i oto jakie w tym czasie informacje dostawali zarejestrowani w nim mieszkańcy:

12 stycznia 2013 r. -  że woda będzie zabarwiona z powodu awarii sieci
8 marca 2013 r.  - żeby składać deklaracje śmieciowe
20 czerwca 2013 r.  – ostrzeżenie meteo
17 października 2013 r. -  dwa smsy,   żeby głosować na inwestycje LBO
5 grudnia 2013 r. -  ostrzeżenie meteo
8 kwietnia 2014 r.  – o zmianie ruchu na ul. Jaworzyńskiej,  Skarbka,  Gwarnej
i Muzealnej
15 maja 2014 r. – ostrzeżenie meteo
26 maja 2014 r.  - ostrzeżenie meteo
11 czerwca 2014 r. – ostrzeżenie meteo
29 czerwca 2014 r. – ostrzeżenie meteo
11 lipca 2014 r. -  ostrzeżenie meteo
4 sierpnia 2014 – ostrzeżenie meteo
5 września 2014 r. – że prezydent (tu imię i nazwisko) zaprasza na koncert „Dzieci Legnicy”

Czy widzą Państwo jakąś prawidłowość? Może pobawimy się w zagadkę, proszę znaleźć jeden szczegół, który odróżnia rysunek A od rysunku B. Tak, tak, chodzi o ostatni esemes, ten z zaproszeniem na koncert, który wyraźnie wyróżnia się wśród pozostałych. Od początku 2013 r. w Legnicy organizowano bowiem dziesiątki spektakli, koncertów, wystaw i innych imprez kulturalnych. Choćby organizowany rok temu przez legnicki teatr i ngosy projekt artystyczno-społeczny „Dwadzieścia lat po…” z koncertem kultowego zespołu rockowego „Leningrad”. Wtedy „Legnicki System SMS” milczał i informował tylko o wichurach i brudnej wodzie. Nie minął rok i prezydent stracił nagle wiarę w zatrudnianych przez siebie dyrektorów instytucji kulturalnych  i postanowił ich wyręczyć.  I wejść w skórę impresaria. Dlaczego?  Co się takiego stało?

Gdym tak głowił się i głowił nad tą trudną kwestią, nawiedził mnie Duch Święty i oświecił…Głowy nie dam, ale też nie zdziwię się, kiedy „Legnicki System SMS” przyniesie za trochę ponad dwa miesiące taką oto wieść:

14 listopada 2014 r. – że prezydent (tu imię i nazwisko) wzywa do oddania na niego głosów w wyborach na prezydenta Legnicy i ostrzega, że ten kto tego nie zrobi,  narazi miasto na wichury, brudną wodę w kranach i korki na drogach.

16 listopada 2014 r. bowiem wybory samorządowe w Polsce.


sobota, 2 sierpnia 2014

Moja historia


Dla "zachęty". Cały wywiad przeczytacie na gazeta.teatr.legnica.pl 

Podobno nie od razu chciał Pan być reżyserem. Marzyła się Panu praca nauczyciela historii. To prawda?

Tak. Historia była moim światem. Zacząłem te studia w 1982 roku, na samym początku stanu wojennego. Strasznie smutny czas i trudna rzeczywistość. Rzeczywiście chciałem uczyć historii w szkole kolejowej. W związku z tym jednak, że miałem lekkie stosunki z Solidarnością podziemną (wydawałem na powielaczu gazetę, która się nazywała „Świat Pracy”), nie dostałem tej pracy. Mój ojciec, dziennikarz w Tarnowie, należał do partii, rzucał legitymację kilka razy, ostatni właśnie po stanie wojennym. Znał się dobrze ze Stanisławem Opałko, wtedy członkiem  Biura Politycznego KC PZPR, mam więc wrażenie, że Opałko  chronił  ojca  i naszą  rodzinę. Tato miał wtedy wylew, cieżko chorował,. Nikt więc mnie nie prześladował, ale na to,  żebym uczył, nie pozwolili, dyrektor szkoły dostał wyraźny sygnał, że temu panu dziękujemy. Postawiło mnie to mocno na baczność. Co to znaczy? Skończyłem UJ i chcę uczyć w kolejówce, a oni mnie nie chcą?

Obraził się Pan na świat?
Właśnie. Przez rok pracowałem w muzeum na zamku pod Tarnowem.. Nuda w tej pracy mnie wykańczała (śmiech). Robiłem już wtedy teatr. Od połowy lat 80. mieliśmy takie miejsce w Tarnowie, Ośrodek Teatru “Warsztatowa”, gdzie robiliśmy teatr w kontrze wobec instytucjonalnej nudy.  Tarnowski teatr był dla nas „be”. Rzeczywiście był mocno konserwatywny.  Teatr, który prowadziłem nazywał się „Na Skraju”, co też świadczy o ówczesnej mojej narracji życiowej. Trochę o to chodziło, a trochę o to, że ulica Warsztatowa była na skraju miasta. Naprzeciw naszego ośrodka była siedziba cenzury  i pamiętam jak z scenariuszami sztuk chodziliśmy do pani cenzorki, która zresztą miała na nazwisko Michnik. Byliśmy uroczy, młodzi i kupowaliśmy jej kwiaty i bombonierki , więc wszystko przechodziło (śmiech). A   opowieści, które wybieraliśmy – Nabokova, Jesienina, Andermana – niekoniecznie były dla ówczesnej władzy dobre i miłe, ale  graliśmy na lekki flirt i to pomagało. Robiłem ten teatr także dlatego, że nie mogłem pisać. . 

Sztuk?
Nie. Pisanie, dziennikarstwo, to następny wątek mojego życia.  Mój tato, jak już rzekłem,  był dziennikarzem. Zadebiutowałem w jego „Tarnowskich Azotach„  jako 14-letni chłopak tekstem o lodowisku w Tarnowie, które do dzisiaj chyba nie powstało (śmiech). I potem próbowałem pisać, ale z tym też wtedy było różnie.  Ten czas stanu wojennego i po nim nie sprzyjał dziennikarstwu.  Cenzura w prasie była dużo większa niż w sztuce, więc teatr wybrałem trochę zastępczo – jak w gazetach mi nie pozwalają mi  mówić prawdy, to będę ją mówił w  teatrze. Jeszcze jedna rzecz się na to złożyła.
Jaka?
Moja mama, polonistka, taki Ludwik Gadzicki (legendarny polonista i miłośnik teatru z Lubina – przyp. red.) tamtego świata, ciągała dzieciaki po Teatrze Starym, Teatrze Słowackiego, Teatrze Ludowym w Krakowie, a ja jeździłem czasem z nią, bo nie chciała mnie samego w domu zostawiać. Ojca często nie było w domu, bo działał społecznie, robił „Gazetę Krakowską” (oddział w Tarnowie za czasów Macieja Szumowskiego, legendarnego “naczelnego”), „Tarnowskie Azoty”. Dziennikarstwo to zawód, który niekoniecznie sprzyja rodzinie, a wtedy było jeszcze trudniej, bo nie było komputerów, mailów etc. . W każdym razie mama mnie brała do teatru, a mn się tam często  nie podobało. Teraz doceniam, że jako kilkunastoletni chłopak mogłem zobaczyć „Dziady” i „Wyzwolenie” Swinarskiego. Miałem szczęście, gdyby nie mama,  nigdy bym ich nie zobaczył. Ale wtedy narzekałem. Mama mówiła mi na odczepnego: „To zrób sobie sam teatr , jak Ci się nie podoba!” (śmiech)

No i nie miał Pan wyjścia. 
Jak powiedziałem rodzicom, że będę robił teatr,  to ojciec  rzucił:  „Teatr to może robić Kantor bo ma dwa fakultety”. Postarałem się więc o drugi fakultet, żeby udowodnić rodzicom, że mogę robić teatr. Zdałem na PWST w Krakowie w 1989 roku, przyjęli nas aż pięcioro, bo się o nas komisja pokłóciła (śmiech).  Byłem na ciekawym ludzko roku, oprócz mnie i Roberta Czechowskiego, z którym się kolegowałem (obecnie dyrektoruje w Zielonej Górze), był Krzysiek Warlikowski, bardzo głośny  polski reżyser, dyrektor Nowego Teatru w Warszawie. Dyplom spektaklem „Trzej Muszkieterowie” zrobiłem już w Legnicy. Objąłem ten teatr jeszcze jako student IV  roku PWST. 



środa, 2 lipca 2014

Prezydent - kucharz


O aktywności wyborczej prezydenta Tadeusza Krzakowskiego krążą w Legnicy legendy: o spacerach w kółko Rynku, „spontanicznych” zakupach w Galerii Piastów. Jednakże ostatnio najbardziej ulubioną strategią wyborczą prezydenta jest działalność gastronomiczna. Przyjrzyjmy jej się przez chwilę.

Wszystko zaczęło się w Wielkanoc, kiedy to gospodarz miasta rozdawał na Rynku… śledzie. Okazja,  jak tłumaczył Ratusz,  była historyczna i dlatego taka aktywność prezydenta była adekwatna. Historię różnie można interpretować, śledzi nie jadłem, więc nie wiem,  czy były adekwatne. Po śledziach przyszedł tort – nim Tadeusz Krzakowski częstował na inaugurację Święta Legnicy, podczas publicznej konferencji prasowej w Ratuszowej. Ostatnio wieść gminna niesie, że te stosunkowo skromne doświadczenia gastronomiczne skłoniły naszego bohatera do pójścia na całość: otóż pojutrze, w czasie Święta Strażaka, zamierza osobiście rozdać 300 porcji grochówki! To tak ambitne zamierzenie, ze aż nie do uwierzenia. 300 porcji to strasznie dużo,  jak na jednego kucharza, myślę, że nawet bardzo doświadczeni gastronomicy mieliby z tym problem.

Niezależnie do tego, czy akcja  „Grochówka” powiedzie się, czy nie, w całej tej gastronomicznej strategii prezydencko - wyborczej brakuje mi jednego, domyślacie się czego? Drugiego dania. Tak, jest zupa, jest deser, jest przystawka ( śledzie), czekamy teraz na drugie danie. Na przykład schabowego za kapustą. Albo z ogórkami, z ogórkami, bo będzie bardziej po legnicku i historycznie.


Wszystko to byłoby bardzo śmieszne, gdyby nie było straszne. Przecież rzecz się dzieje nie w kabaretowym programie, ale w prawie stutysięcznym mieście, które mogłoby być pięknym, nowoczesnym, miastem, z którego wszyscy bylibyśmy dumni. Mogłoby być. Tylko wtedy prezydent musiałby między innymi zrezygnować z rozdawania śledzi i grochówki. Ale to wydaje się być ponad jego siły. 

wtorek, 1 lipca 2014

O wolności i odpowiedzialności


27 czerwca po południu dostałem takiego oto esemesa od Lecha Raczaka:  „Z ciemności cenzury życzę byś zawsze  pławił się w światłach teatralnych wolności”. Lechu miał być na mojej imprezie, na ten wieczór wiele miesięcy wcześniej zaprosiłem   do naszego domu na wsi w Brenniku przyjaciół, z którymi związany jestem ostatnie 20 lat. Taki był sens tego spotkania – 20 lat dyrektorowania w Legnicy i 50 lat, które skończyłem w tym roku. Lechu miał być, ale nie dojechał.  Zaangażował się bowiem w zdarzenia wokół odwołania spektaklu  „Golgota Picnic” (miał być pokazywany na festiwalu Malta w Poznaniu)  i zdecydował, że ten wieczór spędzi w Poznaniu.

Wieczór 27 czerwca spędziłem więc świętując. Gdybym jednak nie świętował, nie wziąłbym udziału  ( i nie zaangażował teatru) w odbywającym się tego dnia proteście, polegającym na wspólnym czytaniu tekstu „Golgoty Picnic” i publicznym oglądaniu spektaklu. Tak zdecydowałem już wiele dni temu. Wydaje mi się ważne i konieczne, żebym przedstawił co myślę o tej sprawie, tak jak wiele razy pisałem, co myślę o polskim życiu teatralnym.

1.     Nie rozumiem decyzji Michała Merczyńskiego o odwołaniu „Golgoty Picnic”,  tak jak wcześniej nie rozumiałem decyzji Jany Klaty o zawieszeniu czyli odwołaniu realizacji „Nieboskiej komedii” Olivera Frljica w Teatrze Starym.  Nie rozumiem bowiem odwoływania  przez szefów instytucji artystycznych zaplanowanych zdarzeń z jakichkolwiek powodów - poza brakiem widzów. Nie rozumiem poddawania się presji jakichkolwiek środowisk – czy to z kręgu władzy, czy ideologii. Jeśli planuje się repertuar festiwalu, teatru, galerii trzeba wziąć za niego odpowiedzialność.

2.     Co nie znaczy,  że podobają mi się wybory dyrektorów. Tekst „Golgoty Picnic”, z którym się mogłem zapoznać jest bardzo, bardzo słaby, i nigdy w życiu nie zainteresowałbym się nim jako dyrektor teatru. Zastrzegam, że spektaklu nie widziałem. Tym bardziej nie widziałem spektaklu  Frljica, bo nikt go nie widział, a cały projekt mogę ocenić na podstawie bełkotliwych wywiadów reżysera i takich mniej więcej wypowiedzi, że rezygnacji siedmiu aktorów z obsady dwa tygodnie przed premierą to nie jest żaden problem. Nigdy więc nie zaplanowałbym obu projektów w kierowanym przez siebie teatrze. Z powodu braku jakości artystycznej.

3.     Z powyższych powodów uznałem, że publiczne czytanie słabego tekstu lub publiczne oglądanie spektaklu opartego na tym słabym tekście nie ma sensu. Poza wszystkim protest kreowało środowisko z którym,  ze względu na jego drapieżną ideologiczność, nie jest mi po drodze. „Krytyka Polityczna”, modne teatry lansowane przez nią, to nie jest mój świat. I miałem mocne wrażenie, że cała sprawa jest mocno ideologiczna, Być może tak zresztą jest.

4.     O odwołaniu już zaplanowanych pokazów w Lublinie i Chorzowie – z powodu nacisków środowisk ultrakatolickich i niektórych przedstawicieli władzy dowiedziałem się już w piątek.  Mocno mnie to zastanowiło i wtedy pomyślałem ze rację ma mój przyjaciel Lech Raczak (w wywiadzie w „Gazecie Wyborczej”), ze to zaplanowana akcja PIS-u i popierającego go Kościoła. Akcja, która ma tak naprawdę wymiar polityczny, ma udowodnić, że PO nie dość, że przeklina,  to jeszcze bluźni. Polacy nie są – wbrew statystykom – katolickim narodem, ale bluźnierstw nie lubią.

5.     To co zdarzyło się w Gdańsku, Warszawie, Katowicach, Wałbrzychu, Wrocławiu potwierdza tezę Lecha. To nie były spontaniczne demonstracje, tylko zaplanowane akcje. To nie były improwizowane wydarzenie, tylko kreowane przez funkcjonariuszy PISu awantury. Podobną przeżyłem startując do Senatu trzy lata temu, z kibolami Zagłębia Lubina,  ich „spontaniczność” z boku nadzorował pracownik biura poselskiego PISu.  Dzisiaj dwoje posłów PISu  złożyło doniesienie do prokuratury – przeciwko WSZYSTKIM, którzy 27 czerwca wzięli udział w proteście.  Prokuratura sprawę umorzy, bo zgłoszenie jest absurdalne, ale nie o nie przecież  chodzi, idzie o to, że „grzać” temat, żeby „zabić” Tuska.

PIS pewnie wygra wybory i w części Polski samorządowej  w listopadzie, i za rok w całej Polsce. I będziemy mieli w Polsce Węgry i Budapeszt. Co się stanie z wolnością twórców strach pomyśleć. Podzielam tu poniższe obawy Łukasza Drewniaka zawarte w świetnym tekście na portalu teatralny.pl:

„Uważam, że protest solidarnościowy z Maltą i Rodrigo Garcią przyniesie jednak więcej szkody niż pożytku. Roman Pawłowski napisał, że już samo doprowadzenie do czytania w Nowym mimo gwizdów i szykan jest wielkim triumfem polskiego teatru. Wątpię. I zachęcam do przyjrzenia się temu, co się wydarzyło w perspektywie długofalowej. Tak – zaprotestowaliśmy, pokazaliśmy czarnym i brunatnym, że nie poddamy się bez walki. Głos „oburzonych” poszedł w świat, w kraj, w miasto. Ale poszedł też drugi głos – tamtych, też „oburzonych”. Wszyscy czegoś bronimy – my wolności słowa, oni poniewieranej religii. Ktoś powie: dobrze się stało, wreszcie mamy wroga. Ale wroga mają oto jedni i drudzy. Tylko że tych drugich, tych broniących wiary, jest – będzie – kilkadziesiąt razy więcej niż obrońców wolności słowa. Pośrodku, między zwaśnionymi, nienawidzącymi się grupami bierna, niezainteresowana istotą sporu – masa. W razie eskalacji bardziej skłonna poprzeć tradycjonalistów, a nie bluźnierców. Wystarczy, że będą się temu, co z nami robią, tylko obojętnie przyglądać. W obronie wolności słowa, prawa do swobody kreacji artystycznej nie wyjdą na ulicę ci młodzi ludzie, którzy protestowali przeciwko ACTA. Nie wierzcie, że zrozumieją, o co trzeba walczyć. I nawet oni nie pójdą przeciwko czarnym… Przecież dobrze wiecie, na czym się przejechał Twój Ruch Palikota? Nie na wyrzuceniu Nowickiej, nie na kursie na lewicę, potem na liberalizm, potem znów na lewicę. Upadek zaczął się od apostazji lidera, bezsensownie akcentowanego antyklerykalizmu, billboardów z informacją o dziecku papieża. Polacy może i nie lubią kleru, ale jeszcze bardziej nie lubią, kiedy ktoś każe im się do tego publicznie przyznać.

A potem będą wybory. W kontekście bardzo prawdopodobnego zwycięstwa jakiejś koalicji prawicowej w najbliższych wyborach samorządowych a potem parlamentarnych, teatr kojarzony dotąd co najwyżej z przekroczeniami obyczajowymi i zabiegami na klasyce stanie się w oczach środowisk kościelnych i patriotycznych fabryką bluźnierstw. Nagość, wulgarny język, dekonstrukcję arcydzieł narodowych można jeszcze wybaczyć, antychrześcijaństwa – nie. Antyklerykalizm nigdy nie był tematem numer jeden polskiego teatru a teraz zjednoczyło się pod wspólnym sztandarem środowisko, które myśli, że teatr jest przeciwko religii, kościołowi, tradycji. Nie ważne czy to prawda, ważne, że oni to założyli. Jak można z tym antychrześcijaństwem walczyć – zastanawiają się przyszli zwycięzcy? Ano modelem węgierskim (obsadzamy wszystkie kluczowe instytucje swoimi ludźmi) albo metodą Kaczyńskiego – wspieramy dotacjami sztukę wspólnotową, sztuka destrukcyjna niech szuka sponsora. Tomasz Karolak pewnie znajdzie, Szczawińska – nie”.

Naprawdę strach się bać. Ciąg dalszy nastąpi.


niedziela, 22 czerwca 2014

Plotka z "Wyborczej"


Jarek Rabczenko, prezes „Arlegu”, jeden z liderów Obywatelskiej Strategii Rozwoju Legnicy 2015-2020, postanowił wystartować w wyborach na prezydenta Legnicy. Namawialiśmy go środowiskowo, ma wykształcenie, kompetencje i energię potrzebne do sprawowania tej funkcji. O jego ewentualnym kandydowaniu portal lca.pl poinformował 2 czerwca. Wieczorem tego dnia - pod informacją o jego kandydowaniu -  pojawił się taki oto wpis:  „Ja wam mówię, poczekajcie jeszcze kilka dni, a siła odśrodkowa zdusi ten cyrk legnicki, siła rodem z Warszawki, jeszcze dzień, może dwa, a wielki Adam M. i jego GW dokończy dzieła zniszczenia PO kolesi na Arlegu wypasionych”. Następnego dnia, 3 czerwca,  red. Jacek Harłukowicz z „Gazety Wyborczej – Wrocław” zadzwonił do „Arlegu” z pytaniami…

Od tego dnia rozpoczął się serial „Wyborczej” o „Arlegu”: trzy teksty na lokalnych stronach, tekst w centralnym wydaniu, w piątek odtrąbiono sukces, to dzięki naszym tekstem marszałek odwoła zarząd spółki, napisał triumfująco dziennikarz - bo to przecież media rządzą Polską, one zmieniają  władzę, zarządy, prezesów. Zaś w sobotniej „Wyborczej”  red. Harłukowicz postanowił zdecydować kto może, a kto nie może być prezydentem Legnicy i zaapelował do władz PO, żeby nie popierały Rabczenki!  Z tekstu jasno wynika, że wcześniejsze teksty miały jeden cel: skompromitowanie Rabczenki oraz jego środowiska i niedopuszczenie, aby uzyskał on poparcie PO jako kandydat na prezydenta. Przecieram oczy ze zdumienia: oto dziennikarz opiniotwórczego dziennika ustawia się po jednej ze stron politycznej walki o fotel prezydenta w jednym z największych miast na Dolnym Śląsku, emocjonalnie wyraża swoje poglądy, a opiniotwórcza gazeta bez wahania drukuje jego apele do marszałka województwa i przewodniczącego PO!  Brakuje mi jeszcze apelu do społeczności Legnicy,  żeby nie wspierała i nie wybierała takiego kandydata na prezydenta,  bo ten jest be.

Ale skąd tajemniczy internauta wiedział o planowanym tekście w „Wyborzcej”? Odpowiedź jest prosta. Od kilku miesięcy wiceprezydent Legnicy, Dorota Purgal, prawa i lewa ręka prezydenta Krzakowskiego, onegdaj zasłużona funkcjonariuszka KW PZPR w Legnicy, kolportuje wśród dziennikarzy i innych osób przygotowany prze siebie materiał dotyczący „Arlegu”. Wszystko ma tam z góry ustalona tezę, że „Arleg” to sam przekręt, prawie legnicka ośmiornica. Wszystkie zawarte w tym materiale „informacje”, tezy,  słowo w słowo powtarza „Wyborcza”, działając właściwie pod dyktando polityczne Krzakowskiego. To epatowanie liczbami, przetargi, unijne fundusze. Tekstu w piątkowej „Wyborczej” właściwie nie sposób zrozumieć, tak jest chaotyczny, ale wrażenie pozostaje, wrażenie przekrętu.

Czytam te teksty i nie mogę uwierzyć, że ukazały się w „mojej Wyborczej”. Gazecie, która przez 25 lat budowała dziennikarskie standardy, brała w obronę obywatela przeciw władzy, walczyła o nową, nowoczesna Polskę. Tymczasem dziś ta gazeta woli PZPRowską  plotkę od merytorycznej dyskusji, obmawia, obraża, obrzuca błotem porządnych ludzi. Tak, porządnych ludzi. Znam dobrze Kaśkę Matijczak, Ewelinę Trzeciak.  Dorotę Struską, Mariusza Kołodzieja, Maćka Kupaja, Jarka Rabczenko, Roberta Kropiwnickiego, Mirka Jankowskiego  – to są młodzi, dynamiczni, pełni energii ludzie, którym chce się jeszcze chcieć, chcą zmienić naszą zapyziałą Legnicę na nowoczesne miasto, godne XXI wieku. Poszli więc na wojnę z PZPRowskim establishmentem i dostają po głowie za swoja odwagę. Kiedy dziennikarz ma tezę, nie patrzy na żadną prawdę, wszystko musi się zgadzać z tezą. 

Prosty przykład z brzegu. Jarek Rabczenko pracuje w „Arlegu” od sierpnia 2003 r. Przeszedł klasycznie amerykańską karierę: od stażysty przez konsultanta, kierownika zespołu, dyrektora do prezesa. Po drodze współpracował z zarządami województwa dolnośląskiego, wywodzącymi się z SLD/UW, PIS/LPR/Samoobrony, teraz PO/PSL/SLD/ODŚ. Tymczasem dziennikarz pisze, że po wyborach parlamentarnych spółka stała się politycznym łupem PO. Innych faktów nie przytacza, bo nie są zgodne z tezą. Także tego, że wszyscy wymienieni pracowali w „Arlegu” długo przedtem nim zostali członkami PO. 250 milionów zł wywalczonych dzięki dobrze skonstruowanym  wnioskom przez „Arleg” dla dolnośląskich samorządów także nie zgadza się z tezą. I budowany przez tę spółkę Inkubator Przedsiębiorczości w Legnicy, który będzie miejscem wsparcia dla małych i średnich firm Już teraz „Arleg” pomógł w powstaniu ponad 450 podmiotów.  O tym nie przeczytamy w „Wyborczej”,  bo nie służy to tezie o aferze.

Dożyliśmy czasów, w których media mogą  zabić i podnieść każdego. Narzędzie sprostowania właściwie nie działa, procesy z mediami narażają każdego na zarzut o ograniczeniu wolności słowa. Odwaga dziennikarzy jest przeogromna, rzetelność i odpowiedzialność prawie żadna. Moi koledzy z „Arlegu” padają ofiarą politycznej plotki. Tadeusz Krzakowski od lat jest mistrzem w uprawianie czarnego pijaru, mistrzem obmowy. Na argumenty nigdy nie wda się w dyskusję, bo ich nie ma, natomiast w plotce, obmawianiu, obsmarowywaniu jest arcymistrzem. To wiemy od dawna, sam doświadczyłem tego na własnej skórze. Szkoda tylko, że w tej wyborczej plotce ochoczo towarzyszy mu „Gazeta Wyborcza”.

Niedawno Paweł Wróblewski na blogu „dolnoślązacy.pl” obśmiał nierzetelność i manipulacje dolnośląskiej „Gazety Wyborczej” i red. Harłukowicza przyznając mu „Złote Ucho…”. Pod tekstem pojawił się taki oto wpis: „Tak ma Pan słuszność Panie marszałku! Jacek Harłukowicz ro socjalistyczny dziennikarz i jeszcze typu lat stalinowskich. Taki co tu zupełne bzdury gada i głosi nieomylność zmuszając ludzi swoim natręctwem by słuchała go”. Przykro mi – bo czytam „Wyborczą” od 25 lat – ale to prawda.


środa, 4 czerwca 2014

Czarodziejski Mardin (2)


Po spektaklu,  2 czerwca, około północy, jemy z Mehmetem, jego przyjaciółką, Gosią i Władkiem lody w najlepszej lokalnej cukierni, w której nasz gospodarz oczywiście zna wszystkich,  także papugę, będącą ozdobą lokalu. Na szybie lokalu wisi plakat „Łemko” i o to zdjęcie Mehmet się dopytuje, czy jest prawdziwe, kto na nim jest. Mówi, że jest bije z niego taki dramat, który jest ponad lokalny, ponadłemkowski, że jak się w niego długo wpatruje,  to chce mu się płakać. Na swoim facebooku śledzi pierwsze komentarze po spektaklu:  „fantastyczne, nie zawiodłam się”, „wróciłam do domu i nadal mam pod powiekami obrazy ze spektaklu”. Rozmawiamy o legnicko-mardińskim przymierzu, o przyjeździe aktorów teatru Mehmeta na dwutygodniowe warsztaty w Legnicy.  Patrzę na to kamienne miasto i na otaczające go piaski pustyni i na pewno wiem, że tu wrócimy. 

Czarodziejski Mardin (1)


Pisze ten wpis w autobusie z Mardinu do Ankary, 1200 km po fantastycznych tureckich autostradach w 13 godzin. Kończymy naszą turecką wyprawę. Po Antalyi przyszła Ankara, stolica, której jeszcze kilkadziesiąt lat temu nie było. Miasto zbudowane od podstaw przez Ojca Turków, z fragmentem udawanego starego miasta, plastikowe, na pokaz, stolica instytucji. Gramy tutaj,  bo nasze plany pokazania „Łemko”  w Izmirze, „mieście pogan”, upadły – od naszej grudniowej wizyty zmieniła się dyrekcja w tamtejszym teatrze i jedna dyrekcja nie przekazała drugiej ustaleń etc. Uratowała nas centralizacja władzy teatralnej w Turcji. Mustafa Kurt, dyrektor Państwowych Teatrów w Turcji rządzi wszystkimi teatrami w kraju. Kiedy padł Izmir, przytulono nas w Ankarze i tak na scenie  teatru Akün zagraliśmy 31 maja jeden z najlepszych spektakli w historii „Łemko” i w dziejach naszego teatru w ogóle. Zjawiskowy, miejscami zagrany genialnie, w którym wszystko się układało perfekcyjnie , ze świetnymi rytmami.  Na szczęście cały spektakl nagraliśmy,  więc sami się przekonacie. Na widowni branżowa publiczność, wielu młodych ludzi, w tym  studentów wydziałów aktorskich, obok mnie dramaturżka lokalnego teatru, roześmiana i wzruszona. Podobnie jak w Antalyi część widowni wstała, po spektaklu gratulowano nam podjęcia tematu („mamy w Turcji takie same problemy narodowościowe”, to nie był pojedynczy głos),  świetnego zespołu, dopytywano o muzykę, gdybyśmy mieli płyty z nią,  przynajmniej kilkanaście poszłoby. Najważniejsze jednak, że trafiliśmy z opowieścią. Mogliśmy do Turcji pojechać z „Otello”, którego historię wszyscy znają, wybraliśmy „Łemko” – bo to nasz legnicki spektakl, opowiadający ważną dla nas historię. A dobrze wiemy, jak coś jest mocno lokalne, to staje się bardzo uniwersalne. Najpierw trzeba pokochać swój powiat, żeby pokochać ojczyznę, powtarzam za Lwem Tołstojem.

Po Ankarze lot do Mardinu. Byliśmy tu już w grudniu z Gosią, podczas wizyty dokumentacyjnej i zakochaliśmy się w tym mieście miłością spontaniczną. Mardin to pomysł  koordynatora naszej wyprawy, turkologa z Warszawy, Władka Chilmona. Szło nam wspólnie o to, żeby dotrzeć do różnorodnej Turcji, także tej w Polsce nie znanej. A Mardin to fantastyczne,  kamienne miasto w południowo- wschodniej Turcji, 10- 15 kilometrów od granicy syryjskiej, otoczone zewsząd pustynią. W samym mieście żyje 140 tys. ludzi, w tym 80% Kurdów, w aglomeracji (okręgu)  jest 750 tys. mieszkańców.  Po 25 latach dobijania się o tożsamość ostatnie wybory na burmistrza wygrał reprezentant partii kurdyjskiej. Nasz spektakl organizuje także Kurd, Mehmet Vejsi Bora, trzydziestoparoletni szef Teatru Artystycznego w Mardin, miłośniczej grupy, która dopiero zaczyna swoją przygodę z teatrem. Na Mehmeta mówią tutaj „Hodża” – nauczyciel, mistrz, znają go wszyscy i on zna wszystkich. Niesamowita jest jego energia, witalność i najzwyczajniejsza na świecie, choć tak rzadko spotykana,  dobroć.  Mehmet jest to człowiekiem – orkiestrą, administruje hotelem, którego działalność inaugurujemy (położonym w  kamiennym,  kilkupiętrowym domu, kiedyś siedzibie jednego z rodów, w czasach współczesnych był to budynek poczty), ma tu udziały w kilku przynajmniej biznesach. Jest także managerem najwyższego człowieka na świecie. Sultan Kosen mierzy 251 cm, mieszka we wiosce pod Mardinem.  Był także  widzem naszego spektaklu, po nim gratuluje nam ze sceny, robimy pamiątkowe zdjęcie, jedno z nich wklejam. Przed spektaklem krótko opowiadam jaką pokazuje  on historię. Kiedy kończę,  z widowni podrywa się jedna z kobiet i prostuje, że w Mardinie nie ma żadnych mniejszości narodowych, jest natomiast jeden naród i wiele kultur. Tak myśli poważna część mieszkańców Turcji – że nie ma Kurdów, Ormian, jest jeden naród turecki. Nie zgadzam się z takim sądem.

Po spektaklu,  2 czerwca, około północy, jemy z Mehmetem, jego przyjaciółką, Gosią i Władkiem lody w najlepszej lokalnej cukierni, w której nasz gospodarz oczywiście zna wszystkich,  także papugę, będącą ozdobą lokalu. Na szybie lokalu wisi plakat „Łemko” i o to zdjęcie Mehmet się dopytuje, czy jest prawdziwe, kto na nim jest. Mówi, że jest bije z niego taki dramat, który jest ponad lokalny, ponadłemkowski, że jak się w niego długo wpatruje,  to chce mu się płakać. Na swoim facebooku śledzi pierwsze komentarze po spektaklu:  „fantastyczne, nie zawiodłam się”, „wróciłam do domu i nadal mam pod powiekami obrazy ze spektaklu”. Rozmawiamy o legnicko-mardińskim przymierzu, o przyjeździe aktorów teatru Mehmeta na dwutygodniowe warsztaty w Legnicy.  Patrzę na to kamienne miasto i na otaczające go piaski pustyni i na pewno wiem, że tu wrócimy. 

niedziela, 1 czerwca 2014

Krzakowski ściga się z Gomułką

Kiedy w końcu lat 60-tych w systematyczny sposób burzono zabytkowe śródmieście Legnicy czyniono to, można tak powiedzieć, z pobudek głęboko ideowych. Otóż I sekretarz KC PZPR, Władysław Gomułka, „Wiesław”, nakazał niszczenie śladów niemieckich na Ziemiach Odzyskanych. Robiono to pod pretekstem złego stanu technicznego, co było poniekąd  prawdą. Przez 20 lat po wojnie nie dbano o starą Legnicę, nie było to modne…Ale tak naprawdę to zdecydowała idea: niemieckiej Legnicy powiedziano precz i w ten sposób zamordowane serce miasta. Zamiast zabytkowych kamienic postawiono ponure bloki, symbol gomułkowskiej „małej stabilizacji”. Kiedy ogląda się zdjęcia z tamtej zagłady, wrażenie jest porażające. Tak jak wyobraźnia burzących, jeden ze spychaczy zaangażowanych w akcję nazwano „Rudy”… – było to już po premierze serialu o Janku Kosie.

Obecnie nam panujący prezydent Legnicy, Tadeusz Krzakowski,  nie burzy Legnicy z powodów ideowych. Ekipa rządząca miastem nie wyznaje żadnej idei, tylko czystą pragmatykę: administruje miastem od poniedziałku do piątku. Budynki na Zakaczawiu i nie tylko burzy się,  bo nie ma żadnego pomysłu ich wykorzystanie, a zły stan techniczny - tak jak dla ludzi Gomułki - jest świetnym pretekstem. To swoiste przyzwolenie Ratusza na degradację starych, świadczących o dziedzictwie miasta,  budynków jest dojmujące. Nie robi się dokładnie NIC w kierunku, aby je ratować. Milczenie Ratusza w sprawie planów wyburzenia przez PKP byłego kina „Kolejarz” jest skandalem.
15 lat temu legnicki teatr zrobił wszystko, aby miejsce to uratować, przywrócić mieszkańcom. „Ballada o Zakaczawiu”  rozsławiła dzielnicę i byłe kino na cały świat. Proponowaliśmy poprzednikowi Krzakowskiego stworzenie tam filii MDK,  bo zakaczwskie dzieci i młodzież wychowują się na ulicy. W odpowiedzi na debacie, zorganizowanej w stołówce ks. Gacka, usłyszeliśmy wypowiedź wiceprezydenta Legnicy, Janusza Ostrówki:  „Traktujemy Zakaczawie tak  jak każdą inną dzielnicę Legnicy”. Na te słowa wtedy, w 2000 roku, wszyscy zebrani wybuchnęli  śmiechem. Teraz, z perspektywy blisko 15 lat, słowa te brzmią  jeszcze bardziej ponuro. Nie robimy nic z miastem, nie robimy nic z Zakaczawiem.

środa, 28 maja 2014

Turcy się dziwią


Na warsztatach w Antalyi, razem z Pawłem Palcatem, opowiadamy o naszym legnickim doświadczeniu, o „Teatrze, którego Sceną jest Miasto, o graniu w tzw. ruinach, o walce z lokalną władzą o zdegradowane przestrzenie i widzę zdziwienie na twarzach uczestników, a raczej uczestniczek,  bo przyszły same kobiety (skąd my to znamy? Z Polski!).

Po pierwsze: w Antalyi nie ma ruin, to współczesne, na wskroś nowoczesne miasto, nastawione na turystykę i rozrywkę. Są tu ślady przeszłości, brama cesarza Hadriana, stare miasto, jest i jedna „ruina”, którą Gosia Bulanda wypatrzyła już w grudniu, kiedy byliśmy tu z wizytą dokumentacyjną. To stary,  olbrzymi dom ormiańskiego kupca z zachowanym w części umeblowaniem, ze sporym ogrodem. Idealna „ruina” wg legnickiego modelu. Na sprzedaż za milion euro (albo dwa), nie pamiętamy, a ogłoszenie zniknęło z frontu domu.

Po drugie: takie spory  artystyczne i społeczne, jakie toczymy z lokalną władzą w Legnicy,  byłyby w Turcji nie do pomyślenia. Tutaj większość życia społecznego i kulturalnego podporządkowane jest władzy, prezydent Krzakowski czułby się tu  świetnie. Państwowe teatry mają swoją centralną dyrekcję w Ankarze, teatr w Antalyi musi dostać zgodę na wszelkie swoje działania. Na wczorajszym „Łemko” gościł lokalny valik (mniej więcej odpowiednik naszego wojewody). Przybył w otoczeniu ochraniarzy, którzy nerwowo zareagowali na strzały (z broni hukowej) jakie Ukrainka – Kasia Dworak i Ukrainiec – Grześ Wojdon – oddają w spektaklu. Na brawach fotografowie rzucili się robić zdjęcia nie aktorom, ale pierwszemu rzędowi, gdzie siedział valik i goście…To akurat znamy z Polski.

Już pisałem na facebooku, że spektakl został bardzo dobrze przyjęty, mimo, że nie jest najłatwiejszy w odbiorze, widzowie muszą cały czas podążać za akcją i za napisami, których nie jest mało. Mówiono nam o wielkiej sile spektaklu, o mocy, o świetnej muzyce wykonywanej na żywo, zazdrościli nam tańców i dziwili się, że w Polsce tańce ludowe to skansen, nikt właściwie ich nie tańczy. Opowiadali nam o swojej wielonarodowej historii i konfrontowali ją z naszą opowieścią.

Kiedy na warsztatach opowiadałem o teatrze, który zmienia świat dostałem brawa. Myślę, ze w każdym świecie, nawet tak scentralizowanym jak Turcja, jest tęsknota za wolnością, za swoboda. 31 maja i 1 czerwca w większych miastach w Turcji planowane są przez opozycję demonstracje w rocznicę pacyfikacji okupujących  park Gazi. Byli wtedy zabici i ranni. W sobotę lecimy do Mardinu, w niedzielę mamy tam montaż. Mardin to wschodnia, azjatycka Turcja. Nie sądzę, żeby nas dogoniły tam demonstracje. Poza wszystkim widać, że teatr to rzecz w Turcji mocno niszowa, w milionowej Antalyi są raptem dwa teatry, w milionowym Mardinie ani jednego.


W poniedziałek doszła nas tu wieść o śmierci kina i domu kultury Kolejarz, który czeka planowane wyburzenie. W następnym wpisie napiszę wiec o tym jak prezydent Krzakowski stara się w wyburzaniu Legnicy doścignąć - a nawet prześcignąć - sekretarza Gomułkę.  

wtorek, 13 maja 2014

Przystanek Wschód - Zachód


Taką perspektywę widziałbym dla przyszłości Legnicy – budowanie wizerunku miasta miasta wielonarodowgo, wielokulturowego, jednocześnie będącego łącznikiem między Wschodem i Zachodem. Nie ma lepszego miasta, które mogłoby pełnić taka rolę. Dzieje Legnicy są esencją dziejów całego Śląska, modelem losów naszej części Europy. Założona przed niemal tysiącem lat, wchodziła najpierw w obręb państwa Piastów – pierwszych królów Polski. W XIV wieku dostała się pod panowanie czeskie, w XVI – pod austriackich Habsburgów. W wyniku wojen śląskich zajął ją wraz z całą dzielnicą Fryderyk Wielki (1744). Aż do 1945 roku była miastem początkowo pruskim, a następnie od 1871 r. niemieckim. Po II wojnie światowej znalazła się w granicach państwa polskiego.

            Mieszkańcami Legnicy byli ludzie najrozmaitszych narodowości, głównie Niemcy, ale także Polacy, Żydzi, Walonowie, Francuzi i Włosi. Do 1675 r. miastem rządzili książęta z polskiej dynastii Piastów. Powojenne miasto, z którego wysiedlono dotychczasowych mieszkańców, zapełniło się międzynarodową mieszanką: obok resztek Niemców zamieszkali Polacy, Francuzi, Włosi, Grecy, Żydzi, Cyganie, Ukraińcy, Łemkowie. Najliczniejszą mniejszością byli jednak Rosjanie i inni obywatele ZSRR, żołnierze i cywile. Wszyscy ci ludzie tworzyli nową Legnicę.

 W 1993 roku wyjechał stąd ostatni radziecki żołnierz. Od 2000 roku, czyli od premiery Ballady o Zakaczawiu, wielonarodową przeszłością miasta zajął się legnicki teatr. W kolejnych latach powstały takie spektakle, jak Wschody i Zachody Miasta (2003) – sceniczny fresk o dziejach miasta w XX wieku z perspektywy teatru, oraz Łemko (2007) – opowieść o uciemiężonym narodzie górali beskidzkich, którzy, wypędzeni z ojczyzny, swój nowy dom znaleźli m.in. w Legnicy i jej okolicach. Są to opowieści, które, wskrzeszając dawny świat, przywracają miastu pamięć i budują jego nową tożsamość. Ale dokonania legnickiej sceny nie ograniczają się do przedstawień „lokalnych”. Powstają tu również takie spektakle, jak Palę Rosję – opowieść syberyjska (2009), gdzie sondując równocześnie przeszłość i teraźniejszość, próbuje się ukazać całe skomplikowanie stosunków polsko-rosyjskich (w 2009 roku spektakl odbył tournee po Rosji, pokazywano go m.in. w Moskwie, Włodzimierzu i miastach Syberii). Teatr jest również organizatorem takich społecznych przedsięwzięć, jak Wielki Zjazd Legniczan, który na kilka dni 2004 roku zgromadził legniczan różnych narodowości, zamieszkujących dziś praktycznie cały świat, oraz „20 lat po” – artystyczno-społeczny projekt, obejmujący spektakl, pokaz filmu, konferencję i rozmaite spotkania, do których pretekstem stała się dwudziesta rocznica wyjścia byłej Armii Radzieckiej z Legnicy i Polski.

Kreowany przez nasz teatr Ośrodek Nowy Świat (w tym celu chcemy zrewitalizować salę teatralną i kamienicę przy ul. Nowy Świat 19), miejsce spotkań młodzieży z krajów związanych swą historią z Legnicą, ma być właśnie takim przystankiem między Wschodem i Zachodem. Wynikające z tego korzyści promocyjne dla naszego miasta byłyby nie do przecenienia. Ale do tego potrzeba odważnych decyzji Ratusza, a nie zaściankowego administrowania miastem.

                                                             


niedziela, 4 maja 2014

Fragment pewnej rozmowy


Pewnie nie wszyscy czytelnicy mojego blogu studiują branżowe portale teatralne, w tym najlepszy z nich, teatralny.pl, gdzie niedawno (23 kwietnia) ukazał się wywiad ze mną (pt. „Tęsknię za walką”), który przeprowadziła Jolanta Kowalska. Ponieważ mówią tam o Legnicy nie tylko teatralnej, o tym, co było i co będzie, przytaczam dla zachęty fragment tej rozmowy.  

Jolanta Kowalska - Ile razy zwalniałeś z pracy prezydenta miasta?

Jacek Głomb - To raczej on mnie zwalniał.

Nie pozostawałeś dłużny zwierzchnikom.

Jak dotąd cztery razy próbowano mnie zwolnić, czyli wszczęto służącą do tego procedurę formalno-prawną.

Ale oddawałeś te policzki władzy.

Oddawałem, bo jeśli się robi teatr ostro komentujący świat, to nie można się uchylać od tematów niewygodnych dla władzy.

W jakich okolicznościach zdarzały ci się konflikty z miejscową władzą?

My nigdy nie chcieliśmy być dworscy. Władza zawsze, a ta wybrana w bezpośrednich wyborach w szczególności, chce sobie podporządkować wszystkie podległe jej instytucje. My chcemy służyć obywatelom, nie władzy, więc mówimy o rzeczach ważnych dla Legnicy. To nie zawsze wzbudzało entuzjazm urzędników. W Balladzie o Zakaczawiu pokazaliśmy zrujnowane miasto. Władza przyszła i powiedziała, że to nie w jest porządku, bo należy promować piękną, nowoczesną i rozwojową Legnicę, a wy nam tu pokazujecie jakieś rudery. Władza też lubi wykorzystywać teatr do własnych celów. Pamiętam taką sytuację, gdy prezydent Tadeusz Krzakowski objął władzę w mieście i jacyś biznesmeni wymyślili, że zrobią koncert charytatywny w teatrze. Prezydent ze swoją zastępczynią też mieli wystąpić z popisem muzycznym. Dałem im salę, usiadłem na balkonie i zobaczyłem zwyczajną hucpę. Uznałem, że takie rzeczy nie powinny mieć miejsca w teatrze. Po tygodniu zadzwoniła do mnie pani wiceprezydent i powiedziała, że chcieliby to powtórzyć. Odmówiłem i oświadczyłem wprost, że nie akceptuję takiej chałtury. To się oczywiście nie spodobało, oni nie mogli zrozumieć, jak mogę zabronić panu prezydentowi „zagrać” na kontrabasie, a pani prezydent robić głupie miny. Od tego momentu zaczęły się napięcia. Pojawiły się zarzuty o mnożeniu kosztów, graniu poza budynkiem, ograniczaniu miejsc na widowni. Oczywiście wszystkie te brednie obaliliśmy, przedstawiając odpowiednie statystyki.

Idea teatru lokalnego nie trafiała do lokalnych władz?

Nie, gdyby ta idea trafiała tu na podatny grunt, to nie zawieszałbym festiwalu „Miasto”. Naszą intencją było odzyskanie dla Legnicy ciekawych, zrujnowanych obiektów poprzez teatr. Temu miał służyć festiwal, który wyprowadziliśmy w przestrzeń miasta. Niestety, władze nie zrobiły nic (i dalej nie robią), by uratować te niszczejące budynki. Teraz kieruję walkę na inne tory i będziemy próbowali „odbić” miasto. Chodzi o to, by listopadowe wybory samorządowe doprowadziły do zmiany obecnej ekipy, bo w Legnicy panuje zastój i marazm. Zaangażowałem się w budowę listy obywatelskiej, która być może sprawi, że „pan od kontrabasu” zakończy pracę w Urzędzie Miasta. Mogę powiedzieć również, że sam nie będę startował w wyborach na prezydenta Legnicy, jak niektórzy sądzą. Uznałem, że to, co robię w teatrze, jest zbyt ważne, by z tego zrezygnować. Będę wspierał jednak konkretnego kandydata i skupioną wokół niego grupę osób.

Czy Jacek Głomb nie za długo siedzi w Legnicy?

Rozważałem różne propozycje z innych miast, jednak uznałem, że coś tutaj udało mi się zbudować. Coś więcej niż teatr. Zbudowałem to krwią, potem i łzami. I pewnego dnia mam to oddać komuś przypadkowemu, który to zniszczy? Albo jakiejś władzy, która wreszcie będzie mogła sprawić sobie teatr z Wesołą wdówką? Nie, jestem uparty. Jeśli ktoś mnie wreszcie zechce wywalić, to mnie wywali. Mam kontrakt do roku 2017 i nie zamierzam odchodzić.

A jak z polityką? Nie masz już żadnych planów?

Ja nie odróżniam polityki od działalności społecznej. Polityka jest formą służby publicznej. Jeśli chce się naprawiać świat, to trzeba mieć odpowiednie narzędzia. Teatrem oczywiście też da się wiele zmienić, ale by robić to w szerszej skali, potrzeba innych środków. Stąd mój pomysł, by zmienić władzę w mieście. Oczywiście, nie mogę przewidzieć, jaki będzie tego rezultat. Nie zamierzam jednak porzucać Legnicy. Udało nam się stworzyć tutaj wyjątkowy świat i nie mogę pozwolić, by ktoś to zniszczył.


niedziela, 13 kwietnia 2014

Infantylny skrzat, czyli o tym, że w parku nie rosną truskawki


Mało jest w Legnicy osób tak dynamicznych jak Marta Chmielewska. Teraz jest już na emeryturze, przez wiele lat była dyrektorką  podstawówki nr 10, której patronkę, pisarkę Zofię Kossak, uczyniła tematem swojej działalności społecznej. Założyła stosowne towarzystwo i od paru lat  Jej idee fixe jest, aby jeden z legnickich zaułków (przesmyków) wziął imię od Skrzata Kacperka, bohatera jednej z książek Kossak. O ile wiem, już kilka razy o to wnioskowała, w tym roku po raz kolejny i wydawało się, że wszystko skończy się dobrze, bo komisja od nazw pozytywnie zaopiniowała projekt. Ale to nie wystarczyło. Radni po ponoć burzliwej dyskusji odrzucili ten pomysł, ale jeden z przeważających argumentów brzmiał: to infantylna nazwa…Powiedzieć, że ręce opadają to nic nie powiedzieć. Autorem tegoż argumentu był radny Jan Kurowski, wybrany z list PIS-u, teraz niezależny. Jak widać niezależny także od zdrowego rozsądku.

W grudniu 2012 roku, po niezmiernie udanym projekcie artystyczno-społecznym „Dziękujemy Bitlesom!”,  zebraliśmy ponad 300 podpisów pod apelem, aby jeden z fragmentów legnickiego parku nazwać „Truskawkowe pole”, od słynnej piosenki Bitelsów „Strawberry fields”. Nasz apel zginał w przepastnych szufladach Magistratu, który nie odpisał nawet „pocałujcie mnie gdzieś”, co mnie specjalnie nie dziwi. Natomiast zadziwiła mnie reakcja jednego z radnych (tym razem z litości przemilczę nazwisko). Kiedy opowiadałem mu o tym problemie przerwał mi i zafrasowany rzekł: „No tak, wszystko ok. ale przecież w parku nie rosną truskawki”. Tak, w parku nie rosną truskawki, a od radnych nie wymaga się znajomości historii muzyki. Ale zdrowy rozsądek by się przydał, prawda?


Ci sami radni, którzy brzydzą się Skrzatem Kacperkiem,  podumali, podumali, pomajstrowali przy nazwie pewnego placu i wymyślili, uwaga, Plac Ofiar Niemieckich Hitlerowskich Obozów Koncentracyjnych. Pytanie z nagrodą: czy ktoś z Was chciałby mieszkać przy placu o takiej nazwie, jak taką nazwę wpisać np. meldując się w hotelu? Ale legniccy radni widać nie podróżują. A Polska ma znowu ubaw z Legnicy. 
W Teleexpressie już było. Przykre.

środa, 5 marca 2014

Putin to nie Rosja, Maciarewicz to nie Polska


Eskalacja konfliktu na Wschodzie pobudziła na nowo już śpiących adwersarzy naszego projektu „Dwadzieścia lat po”. Ni mniej, ni więcej,  twierdzą oni, że nasze wrześniowe spotkanie z Rosjanami, Ukraińcami i Białorusinami było zdradą narodową, a ja osobiście jestem współodpowiedzialny za agresję Rosji na Ukrainę. Pan Bóg jednym daje rozum, drugim odbiera. Jego wola. Machnąłbym może na te głupoty ręką, jednakże moi ulubieni mędrcy z Lubina dotknęli przez przypadek rzeczy ważnej: kwestii do jakiego stopnia jesteśmy odpowiedzialni za to czyni nasze państwo?

Nasze wrześniowy projekt był spotkaniem ludzi, a nie władzy, struktur państwowych. Tylko taka historia mnie i interesuje, tylko taką warto opowiadać. Wojnę w Ukrainą wywołała władza, nie ludzie. Rosja to nie Putin, tak jak Macierewicz to nie Polska. Istotne jest pytanie o zgodę Rosjan na taką Rosję i tu możemy godzinami dyskutować o społecznym przyzwoleniu na taki kraj, o strachu, cechach narodowych i kontekstach historycznych. Ale i o tej na razie grupce odważnych, którzy nie wahali się kilka dni temu zaprotestować przeciw rosyjskiej agresji na Krymie. Wśród tych kilkuset osób był nasz przyjaciel, rosyjski dramatopisarz, Misza Durnienkow. Protest ten okupił aresztem. Ale to że tam się zjawił, że zaprotestował, było jego naturalnym wyborem, wynikało z takiego, a nie innego systemu wartości. Szkoda, że w Rosji jeszcze niewielu taki system podziela.


Ale obarczanie wszystkich obywateli  Rosji winą za to co wyczynia Putin i jego dwór wydaje mi się mocno uproszczoną  wizją świata. Dużo ważniejsze jest wspieranie Rosjan we wszystkich demokratycznych i społecznych projektach, budowanie ludzkich, pozaoficjalnych relacji. Strasznie mało się znamy i strasznie mało rozmawiamy. Jasne, takie wydarzenia jak wojna na Ukrainie nie sprzyjają  nawet  takiej społecznościowej wizji kontaktów. Ale nie dajmy się zwariować. Rosja ma wiele twarzy, nie tylko twarz Putina.