czwartek, 3 maja 2012

Mocne postanowienie poprawy

Z okazji 1 i 3 maja postanowiłem, jak ten syn marnotrawny, powrócić do w miarę regularnego pisania bloga. Ostatnio żył on od czasu do czasu naszymi (Towarzystwa Kontrrewolucyjnego) felietonami, ale to przecież rezultat twórczości zbiorowej, w której zresztą mój udział jest taki sobie,  pióra i wyobraźnie mojej towarzyszki i moich towarzyszy większe i że tak powiem, graniczące z doskonałością.

Przeto powracam do tych osobistych wpisów z mocnym postanowieniem poprawy, że może, nie tak od razu codziennie, ale co parę dni zapiszę coś publicznego, czego nie będę się wstydził nadmiernie. Bo przecież zadziało się ostatnio sporo zdarzeń wartych tego. Premiery w Modrzejewskiej (i nie tylko, bo zacząłem bywać w teatrach). Protest w teatrze, który kiedyś (i mój udział w nim) opiszę.  Inauguracja „Kulturalnego Szybu Bolesław”, pierwszego w końcu projektu mojej Fundacji. I początek mojej walki o Lubin, o stworzenie tam alternatywnego wobec oficjalnej kultury miejsca, miejsca spotkań ludzi różnych środowisk. Myślę, że to się zadziało, może nie monstrualnie, ale kameralnie, choć wyraźnie. Koncert Kasi Wilk i spektakl „Orkiestra|” to estetycznie dwie bardzo różne opowieści, a i na koncercie i na spektaklach była publiczność, której chciało się przyjść do tego przecież nie bardzo rozpoznanego miejsca w Lubinie. 16 czerwca ciąg dalszy, projekt Kamila Rogińskiego, znowu mocno inny estetycznie, zobaczymy...

Czytam teraz „Dzienniki” Pilcha i nieśmiało, z  typową skromnością, przyznaję ( i potwierdzają to dochodzące do mnie głosy), że jestem-  oczywiście mniej doskonałą - kopią Jerzego. Jest on mi, że tak powiem przeraźliwie bliski, ze swoją ironią, poczuciem humoru, poglądami na świat i piłkę nożną, to znaczy na piłkę nożną, bo tak po prawdzie nie widzi on świata poza piłką nożną. Teraz już rozumiem dlaczego  jako-tako wychodzą mi spektakle pilchowe. Bo niezależnie od wagi spraw, dziejowych i osobistych, zawsze, w obcym mieście, poszukamy Polsat Sport na którym akurat Lech Poznań (albo inna polska drużyna) toczy heroiczny bój ze Spartą Praga (albo inną drużyną) w absolutnie wstępnych eliminacjach do którejś tam ligi. Bo są sprawy ważne i ważniejsze, ale w moim życiu mało jest teraz spraw ważniejszych niż aktualny mecz Arsenalu Londyn i dyspozycja Tomasza Rosickiego.

"Parlamentyzacja" teatru

Dzieje się w naszym polskim teatrze, dzieje… Wszyscy mają już serdecznie dość tego rodzaju „dziania”, ale skoro dzieje się uporczywie, warto by to felietonem podsumować - skonstatowaliśmy przy kolejnej herbatce. Dumaliśmy więc i dumali, póki przypadek nie włożył nam w ręce pożółkłej kartki, na której ze zdumieniem i zgrozą wyczytaliśmy nasz kolejny felieton:

 „Ostatnie lata, w których natłok doniosłych problemów politycznych pochłonął całą niemal umysłowość narodu i wyssał zeń wszystkie soki żywotne, wpłynęły oczywiście zasadniczo i na stosunek publiczności do tzw. sztuki. Jak tę zmianę określić? Zobojętnienie? […] Dziś ‘nowy człowiek’ kupuje bilet, przyjmuje bez wielkich dociekań kęs strawy duchowej, jaki mu podadzą, idzie zapić go piwem do restauracji i kołysany dźwiękami walczyka przechodzi myślą do spraw serio, kombinując możliwie głębokie zapuszczenie ręki w kieszeń bliźniego swego przy możliwie najmniejszym ryzyku kryminału. Co mu tam repertuar, aktorzy! Ot, spędził wieczór i koniec, zawsze to jakaś odmiana po codziennym kinie.

W ślad za publicznością prasa, to wierne odbicie życia, również przestała się interesować teatrem. ‘Jak to!’, powie ktoś, toć od miesięcy całych o niczym nie ma mowy w prasie tak często, jak o teatrze. Och! to całkiem co innego; to nie teatr, to ‘kampania teatralna’. I oto dotknęliśmy arcyciekawego problemu: wpływów życia politycznego na formy życia artystycznego. Objawowi temu przyglądam się od dłuższego czasu z daleka, z uciechą niemałą a niczym niezmąconą, ile że sama kwestia jest mi dość obojętna.

‘Polityka’ teatralna istniała i istnieć będzie zawsze. O niciach tej polityki długo by i szeroko mówić. Ludzie są ludźmi i zawsze znajdzie się dość pobudek, które dany dziennik lub osobę nastrajają bardziej lub mniej czule względem danej dyrekcji. Ale dyrektor był dzierżawcą teatru, samowładnym panem w swojej budzie na lat sześć, przeto polityka teatralna obracała się jedynie koło szczegółów, nie godziła w jego zasadnicze ‘być albo nie być’.  […] Od czasu umiastowienia, czyli parlamentaryzacji teatru, zmieniła się fizjonomia tego stosunku. Rzecz przedstawia się tak: Dyrektor teatru to premier, któremu poruczono utworzenie gabinetu; prasa i wszystko, co się koło niej skupia, to rozmaite stronnictwa polityczne, coś niby Izba posłów. Otóż z chwilą ukonstytuowania gabinetu dyrekcji kształtują się stosunki stronnictw, tworzy się prawica i lewica, powstaje opozycja dążąca do konsolidacji partii, utworzenia bloku i obalenia gabinetu, aby samemu stać się rządem; rządem, przeciw któremu znowuż utworzy się blok etc., etc. Poszczególne sztuki to niby dyskusje parlamentarne […] A sztuka, autorzy, aktorzy? Mam wrażenie, że zeszli po prostu do roli pionków czy figur na szachownicy, na której prowadzi się tę kampanię dążącą do triumfalnego szach-mat! Nikt wszak nie wymaga od polityka, aby wyrażał uznanie dla talentów oratorskich lub mądrości politycznej mówcy wrogiego mu w danej chwili stronnictwa; ‘koniunktura’ polityczna stanowi o wszystkim. Stąd te nieprawdopodobne, głęboką humorystyką tracące różnice w ocenie danego utworu lub jego wykonania w poszczególnych organach ‘opinii’. Rzecz z natury swojej tak swobodna i kapryśna, jak indywidualny stosunek krytyka do przejawów sztuki, staje się matematycznie wykreśloną i dającą się z góry przewidzieć linią programu ‘politycznego’.

Nie żal mi dyrektora, trudno: qui a terre, a guerre. Mniej żal mi też autorów […]. Ale najgorzej, mam wrażenie, wychodzą na tym aktorzy, to znaczy ci, którzy na przekór wszelkim ‘reformom’ i ‘odrodzeniom’ teatru zawsze będą stanowić jego rdzeń i istotę.

Te delikatne organizacje artystyczne, te przeczulone kłębki nerwów, tak słusznie wrażliwe i drażliwe na współczesną i doraźną ocenę, jaką przedstawia dla nich świstek dziennika — gdyż dla nich, biednych, żadne odwołanie do potomności nie istnieje! — zasługują doprawdy, aby ich pracę i ich świątynię oceniano rzeczowo, uważnie, pieczołowicie, a nie gdzieś kątem, wśród huraganowego ognia ostrzeliwujących się wzajem pozycji nieprzyjacielskich.”

 Tak pisał Tadeusz Żeleński-Boy. A było to sto lat temu.

 Towarzystwo Kontrrewolucyjne