środa, 28 marca 2012

Czekając na menadżera

Nasze Towarzystwo (w sporej części) przeszło swoje z urzędnikami wszelkiej maści. Były historie zabawne, jak ta o pewnym sympatycznym skądinąd wojewodzie, który sugerował, żeby Szekspira zagrać szybciej – żeby goszczący w prowincjonalnym grodzie premier zdążył zobaczyć. Często bywało poważniej, jak w tej opowieści o prezydencie miasta, który z dyrektorem teatru postanowił „rozmawiać” poprzez prokuratora i rzecznika dyscypliny finansów publicznych. Generalnie jednakże wszystko mieściło się w jakiejś szeroko pojętej normie i urzędnik - jeśli nawet miewał pomysły - to czuł respekt przed artystą, to znaczy nie zakładał z góry, że on jeden wie, gdzie jest ukryta Bursztynowa Komnata, a pogłoski, że jest ona gdzie indziej, są nieprawdziwe, niesłuszne i w ogóle.

Tak było. Ale czasy się zmieniły. Nieśmiało suponujemy, że przyczyniła się do tego demokratyzacja życia publicznego i bezpośrednie wybory prezydentów w miastach z teatrami. Owi prezydenci, wybierani często kadencja za kadencją (właściwie dożywotni) nie są już urzędnikami służącymi lokalnym społecznościom, ale bogami, królami, carami, otoczonymi świtą, dworem, który składa władcy hołdy i realizuje każdy, nawet kompletnie abstrakcyjny i absurdalny projekt. Ostatnio moda jest na menadżera, który uzdrowi nasz kryzysowy teatr. O tym menadżerze, co ma uzdrowić polski teatr, słyszymy od lat ponad dziesięciu lat. I wypatrujemy go, a on jakoś nie przychodzi. Jak Godot.

Niejasno podejrzewamy, że nie chodzi tu o żadnego menadżera, ale o komisarza, który będzie czuwał nad nieprawomyślnymi artystami i poskramiał ich rzekomą ekonomiczną nieodpowiedzialność. Oczywiście, nie wszyscy dyrektorzy umieją wydawać pieniądze, tak jak nie wszyscy urzędnicy biegle mówią czterema językami. Ale większość szefów teatrów pcha jednak ten teatralny wózek z pełną determinacją i przecież nie dla pieniędzy czy kariery (nasi koledzy filmowcy nie mogą się nadziwić naszej teatralnej biedzie i najczęściej pukają się w czoło…), ale z miłości. To jednak taka kategoria, której urzędnik raczej nie pojmie, bo urzędnik i miłość raczej w parze nie chodzą.

Powie ktoś, że powyższej tezie o wpływie bezpośrednich wyborów prezydenckich na sytuację polskich teatrów zaprzecza tzw. plan Mołonia, który przecież narodził się w kolegialnym zarządzie województwa dolnośląskiego. Ale po pierwsze, z naszej wiedzy wynika, że był to autorski pomysł najsławniejszego obecnie wicemarszałka w Polsce. A po drugie, wyjątek przecież potwierdza regułę.

Fantastyczne jest, że ta „menadżerska plaga” połączyła mocno podzielone środowisko teatralne, że słynny już list podpisali i rewolucjoniści, i kontrrewolucjoniści, że każdy dzień przynosi konkretne gesty solidarności. Z niepokojem jednak patrzymy w przyszłość polskiego teatru. Urzędnicy się nie zmienią, będzie więc jeszcze „ciekawiej”, co niczym czterogłowa Kasandra wieszczymy, wspierając się znajomością historii teatru i polityki.

Towarzystwo Kontrrewolucyjne

środa, 21 marca 2012

Dzieje pewnego teatru

Jako kontrrewolucjoniści od czasu do czasu zerkamy w przeszłość. Nie wydaje nam się wprawdzie, że kiedyś było wyłącznie lepiej, ludzie czytali książki, słuchali jak jeden mąż muzyki poważnej i kochali greckie tragedie, że dzieci były grzeczne i karne, a dorośli dobrze wychowani. Patrzymy jednak z poczuciem, że czegoś możemy się od tej przeszłości, od tamtych ludzi nauczyć.

Postanowiliśmy więc zerknąć na dzieje sceny w najbliższej naszym sercom Legnicy, by przypomnieć sobie, jak wieki temu rozwiązywano pewne problemy, które pojawiają się między ludźmi niezależnie od epoki. Początki teatru w Legnicy giną wprawdzie w mroku dziejów, ale już pierwsze uchwytne ślady legnickiego życia teatralnego, które pojawiają się w początkach XVII stulecia w postaci wystawnego teatru jezuickiego, przynoszą nader interesujący szczegół – owe bogate inscenizacyjnie, nowoczesne spektakle, w których używano efektów świetlnych, latających maszyn, kunsztownie malowanych kulis i zmyślnych, ruchomych dekoracji, były subsydiowane przez miasto, choć z całą pewnością nie sprowadzano do ich przygotowania słynnych artystów stołecznych. Cóż się dziwić tej łaskawości dla teatru – jeden z rektorów tutejszej Akademii Rycerskiej parał się dramatopisarstwem (napisał między innymi sztukę o radości „Polaków i Ślązaków” z nawrócenia na chrześcijaństwo pod panowaniem Mieszka I), burmistrz zaś był poetą, który stworzył przeszło 400 wierszy.

W tej sytuacji jest też jasne, że gdy w początkach XIX wieku rozbudowującemu się miastu przestała wystarczać Sala Komedii – przybytek Melpomeny w postaci ponurej klitki, zastawionej beczkami z zatęchłą wodą na wypadek pożaru – rajcowie nie pożałowali grosza na nowe miejsce dla sztuki. Za 33 tysiące talarów wynajęto wybitnego architekta Carla Ferdinanda Langhansa, autora świeżo wówczas postawionego gmachu wrocławskiego Teatru Miejskiego (dziś Opery Wrocławskiej). Aby wznieść teatr, zburzono nawet resztki walących się miejskich sukiennic – czy ktoś wyobraża sobie, że dziś w tym celu zrównano by z ziemią galerię handlową? Budowa potężnej struktury trwała dwa lata, choć nie brakowało przeszkód. W wykopie pod fundamenty znaleziono pewną ilość czaszek i kawałków ludzkich kości – okazało się, że nie był to bynajmniej przygotowany przez zapobiegliwego teatromana z przeszłości zapas dekoracji do „Hamleta”, ale pozostałość po niegdysiejszym miejscu kaźni. W trakcie prac z rusztowań spadło kolejno dwóch kierowników budowy. Pierwszy przypłacił to życiem, drugi, ciężko poturbowany, przeżył. Nie wiemy, czy przez resztę życia chodził do teatru, wierzymy jednak, że mimo tak ponurych doświadczeń jego miłość do sztuki nie wygasła. W każdym razie jego przykład nie podziałał odstraszająco: spektakle, których tytuły nie powiedziałyby dziś nic najsumienniejszym historykom, chciały początkowo oglądać takie tłumy, że o pilnowanie porządku przy wejściu trzeba było poprosić żołnierzy. Mimo to w długich kolejkach dochodziło do awantur i wybijania szyb. Po tak mocnym początku teatr przez długie dziesięciolecia nie narzekał na brak zainteresowania publiczności.

Wspominając te incydenty, nie postulujemy ani postawienia przed wejściem do teatru czołgu i armaty (choć może by to i kogoś przyciągnęło – zakazany owoc smakuje lepiej), ani powrotu do drugoligowego repertuaru dziewiętnastego stulecia. Chcielibyśmy tylko sobie i wszystkim wokół przypomnieć, że choć świat tak mocno się zmienił, teatr jest dziś równie ważny jak niegdyś. A przynajmniej może być. Czego (nie tylko na Międzynarodowy Dzień Teatru) Państwu i sobie życzymy.

Towarzystwo Kontrrewolucyjne

środa, 14 marca 2012

Słowa wredne, ałowa złe albo wszyscy jesteście podejrzani!

W niektórych kryminałach złoczyńcy są tak diablo przebiegli i sprawni w usuwaniu śladów swej zbrodni, że najlepsi nawet detektywi nie są w stanie znaleźć tego, co kryminalistyka nazywa „materialnym dowodem przestępstwa”: istniejącej realnie kropli krwi, naskórka czy włosów mordercy pod paznokciami ofiary itd.
Co wówczas pozostaje stróżom prawa? Zagrywka psychologiczna: biorą mianowicie podejrzanego w tzw. krzyżowy ogień pytań i dociskają go, i drążą aż się mu wypsnie nieopatrznie słówko, które go zdradzi.
Podobne strategie śledcze stosuje Nowy Dramat.

Kręci ta Gronkiewiczowa w Tęczowej trybunie, kręci, ściemnia, tropy myli i się zarzeka, a przecież w końcu szydło z worka wychodzi – nikt jej nie będzie uczył, na czym wolność polega, bo ona wie, bo jej pokolenie o tę wolność walczyło – i już wiadomo: żadna z niej demokratka i tyle.
W Wałbrzychu z kolei zdemaskowano rasistę Sienkiewicza i jego niepoprawne politycznie W pustyni i w puszczy. Nasza Liga Morska i Kolonialna specjalnych sukcesów wprawdzie nie odnosiła, ale skoro Europa przeprasza Afrykę, to my też ją przeprosimy. Głupio jakoś tak stać z boku.
Inny przykład: mądra i miła dziewczyna, świetna aktorka wrocławskiego Teatru Polskiego, Anna Ilczuk, próbująca od czasu do czasu swych sił na polu reżyserii, przygotowała polską prapremierę sztuki Wartanowa/Kałużanowa Gay love story.

Tekst tego dokumentalnego dramatu (napisanego w oparciu o wiele golubych, czyli gejowskich czatów z rosyjskiego internetu) reżyserka wzbogaciła o wypowiedzi swych polskich aktorów: aktor – gej mówi o swym największym, dziecięcym jeszcze wstydzie (zwymiotował publicznie, podczas treningu karate, zjedzoną na obiad kaszankę; z jego wnętrza wydobywa się niepowstrzymanie czarna, bezkształtna materia; wszyscy patrzą jak płynie z jego ust na jasny parkiet... Niesamowity, 'lacanowski' obraz!)
Druga inkrustacja: aktorzy – heterycy zostali poproszeni o opowiedzenie o swoim stosunku do gejów. Więc mówią, mówią, mówią... Że nie mają nic do gejów, ale... A kiedy potem, na próbie, słyszą to, co powiedzieli, co zostało nagrane, zmontowane i będzie teraz odtwarzane z offu w trakcie spektaklu – wybucha skandal. Ktoś mówi, że te wypowiedzi są pełne kryptohomofobii!
Opowiadał nam znajomy, jak słuchał tych wypowiedzi na premierze i konstatował z przerażeniem, że on owej homofobii nie dostrzega. Ergo: sam jest homofobem! Jezusie Nazareński, u wszechpolaków skończy czy jak?
Podpytywał potem dyskretnie kogoś, kto zawsze jest au courant, jak homofobia owa u tych podłych heteryków się objawia? I słyszy: A widzisz, ile mówią o swoim stosunku do gejów? Widać wyraźnie, że gej to wciąż dla nich Obcy, Inny...
Mówią, bo poprosiła ich o to pani reżyser – pomyślał sobie po cichu ów znajomy nasz, ale nie taki on znów szalony był, aby myśli te swoje głośno wypowiadać.

Trudno naprawdę znaleźć lepszą ilustrację starego Heglowskiego szlagwortu: „Zło jest w spojrzeniu, które widzi Zło”, niż powyższa historyjka. Oto bowiem żyli, byli aktorzy-heterycy, grali sobie spokojnie, z kim reżyser kazał, gej nie gej, aż im wyciągnięto publicznie kryptohomofobię i się mocno wściekli...
A miało być przecież tak pięknie! Ukryte zło zostaje ujawnione, jego nosiciele pojmują, że na nich pasożytowało i umysły ich truło, odżegnują się tedy od niego pospiesznie i rozpoczynają nowe, szczęśliwe życie tolerancyjnych Europejczyków.

W takich jak wspomniane powyżej gestach artystycznych razi ich powierzchowność i „nieznośna lekkość” ich wykonywania. Starczy sezon albo dwa, aby wyegzorcyzmować jakieś społeczne zło. Sekundująca nowej fali teatralnej Aneta Kyzioł tak oto zapowiada wałbrzyskie W pustyni i w puszczy : „Po rekonkwiście genderowej i queerowej polski teatr ruszył na świętą wojnę z naszym narodowym zadomowieniem w roli ofiary.”
A co w następnym sezonie, gdy z 'postkolonializmem' już się rozprawimy?

Uważamy, że można by pomyśleć o obronie wykluczonej ze społecznego dyskursu milczącej większości masturbujących się. Tym bardziej, że znów jesteśmy w stosunku do Europy pod tym względem do tyłu. Przecież już w 2006 roku odbył się w Londynie pierwszy 'masturbate-a-thon' masowy event podnoszący poziom świadomości społecznej i obalający represyjne tabu. Rekordzista uprawiał miłość własnoręczną blisko 10 godzin! Jakie otchłanie zapomnianego, zepchniętego do kazamat człowieczeństwa musiały tu dojść do głosu! „Masturbując się, czcimy własną seksualność, wrodzoną zdolność odczuwania przyjemności, więc podajmy sobie pomocną dłoń. Masturbacja może być radykalnym gestem, kultura zwalczająca masturbację może też pozbawiać wielu innych wolności osobistych.”
I ble, ble, ble; i pla, pla, pla w obowiązującym, modnym stylu...

Twórcy „sztuki krytycznej”, dramaturdzy zaangażowani, reformatorzy polskiej mentalności i propagatorzy politycznej poprawności tak są zajęci swym zbożnym dziełem czynienia naszego świata lepszym, że nie mają po prostu czasu na zastanowienie się, czemu ich wysiłki tak nikłe i często tak opaczne przynoszą efekty.
A szkoda, gdyż odpowiedź w tej kwestii nie jest znów taka skomplikowana: nasz świat, wbrew temu, co zdają się sądzić Rewolucjoniści, nie składa się jedynie ze Słów. Prócz nich są w nim również Rzeczy. „Ślady materialne”, które ze słowami pozostają w nieprostych relacjach.
Egzorcyzmując jedynie Słowa, nie zmieniamy Rzeczy.

Gdy zakażemy posłowi Suskiemu używania słowa „Murzynek”, będzie wyrażał swą szczerą i głęboką, właściwą „genetycznemu polskiemu patriocie” paternalistyczną pogardę dla czarnucha słowem „deputowany” na przykład.
Powodem nędzy dzisiejszej Afryki Północnej nie jest zapisany w naszej europejskiej świadomości rasizm (albo – nie tylko on i nie przede wszystkim on), ale system dopłat do unijnego rolnictwa, który rozłożył rolnictwo Maghrebu, czyniąc je niekonkurencyjnym i pozbawiając rynków zbytu. Łatwo jest dołożyć dziadkowi Sienkiewiczowi. Ale pójść na polską wieś ze spektaklem w stylu 'Chicanos' i powiedzieć, że biorąc te 60 złotych dopłaty do hektara zabijamy dziecko w Nigrze?... Pójść do polskiego miasta ze spektaklem, z którego wyniknie, że przyjmując za sąsiada Czeczena lub Etiopczyka, dopełniamy etycznego obowiązku na miarę XXI wieku?

Koledzy rewolucjoniści, apelujemy: Kiedy już musicie za coś łapać – nie łapcie za słówka, to potrafi nawet dziecko. Zmagajcie się z Rzeczą: i pospolitą, i każdą inną.


Towarzystwo Kontrrewolucyjne

wtorek, 6 marca 2012

Moda jak panna młoda

Mike Urbaniak w artykule „Modny znaczy przegrany” (we „Wprost”) zamaszystym ruchem swojego pióra zmiata wszystkich „przeciwników” teatru modnego do jednego wora. Kiszą się w nim wspólnie stęsknieni opowieści z wyznawcami narodowych wartości, zwolennicy medialnej równowagi z purytanami, obrońcami krzyża i dewotkami. Duszno nam w tym towarzystwie, więc wychylamy nieśmiało łebki, by pooddychać świeżym powietrzem modnego teatru.

Zadziwiające, że podczas gdy w powszechnym rozumieniu (pomijając pojedyncze, całkiem racjonalne próby obrony) kategoria mody ma konotacje zdecydowanie pejoratywne, środowisko teatralne tak jednoznacznie czyni z niej komplement. Pożyczymy sobie metodę wora. Wedle opinii, które skrupulatnie zestawił Autor artykułu modne to: nowoczesne, aktualne, świeże i docierające do widza, odważne, dobre artystycznie, potrzebne aktorom i jeszcze kilka określeń w podobnym duchu. Nawet jeśli ktoś – jak sugeruje Autor - wstydzi się bycia modnym, wstydzi się cokolwiek nieśmiało. Bo i czego tu się wstydzić? Przecież nie tego, że inni chcą oglądać i nagradzać nasz teatr, przecież nie aprobaty i rozgłosu. Otóż problem jest gdzie indziej, problem w tym, że ten wstyd-niewstyd bardziej skomplikowane ma podłoże. Trochę się nie wstydząc, pytani nie wstydzą się tej strony mody, która kojarzy się z sukcesem, zaradnością i dopasowaniem do rynku (co w rzeczywistości teatru - gdyby do bólu uprościć - oznaczać przecież może dialog z widownią). Wstydząc się trochę, wstydzą się natomiast wszystkiego, co w codziennym użyciu ze słowa „modny” czyni zarzut. Cyniczny, sztucznie nakręcany, odtwórczy, nastawiony na zysk, podcięty, tak by dopasować się do rozległej grupy odbiorców. Bo moda – jak ten medal – niejedną ma stronę. Tyle, że o tej drugiej w odpowiedziach na pytania Urbaniaka jakoś cicho. Pojawia się co prawda takie malutkie „ale” - że moda bywa zwodnicza, bo krótkotrwała – jednak na tyle malutkie, by nie popsuć dobrego nastroju.

Nie chodzi o to, żeby nagle artyści modni kopali stołek, na którym siedzą. Pewnie nas o pogląd taki nikt nie podejrzewa: modzie w przeważającej większości nie są winni artyści! To poza nimi (albo i z nimi, ale bez ich inicjatywy) opisuje się, ustawia, hierarchizuje, kierunkuje i przycina świat teatru na obowiązującą modłę. To im bez cienia sprzeciwu pozwala się powielać i - świadomie lub mniej – włączać siebie w wartki nurt mainstreamu, tak często udającego hardą awangardę. Czy większą winą jest to, że początkujący reżyser Michał Kmiecik dla wyrazistego rozpoczęcia kariery – cynicznie lub nie, nie nam osądzać – kopiuje starszych kolegów (inna sprawa, że niepokojące jest, jak łatwo - bez doświadczenia – tych kolegów kopiować), czy to, że po jednym przedstawieniu zostaje ogłoszony nadzieją polskiego teatru? Czy bardziej winny jest świeżo upieczony absolwent reżyserii, którego głód sceny popycha w stronę pomysłów najatrakcyjniejszych dla dyrekcji teatrów pragnących być modnymi? Czy może jednak dyrekcja, wybierająca z rozmysłem reżysera, który pozwala jej czuć, „że za chwilę będzie bardzo modny”? A może wreszcie krytyka teatralna, która miota się od miasta do miasta, próbując wyczuć, kogo warto wywindować, a kto nie ma szansy, by zostać „rozchwytywanym reżyserem”? A może wreszcie wszyscy po trochu – bo przecież żyjemy w chwiejnym świecie nadmiaru i tylko bezsprzeczna bo irracjonalna kategoria mody jest w stanie uporządkować migotliwe rojowisko współczesnego teatru?

Towarzystwo Kontrrewolucyjne