poniedziałek, 2 listopada 2015

Zdzicha nie ma


Teraz nic nie jest ważne – nasze spory o polski teatr, ile w nim młodości, a ile niedojrzałości, nasze teatralne plany, z tym największym: spektaklem o Rewolucji 1905 r., który już pewnie nigdy nie powstanie, ale to nieważne, bo teraz nic nie jest ważne. Bo Zdzicha nie ma. Choćby się bardzo w to nie chciało uwierzyć, choćby to zdawało się niemożliwe. Bo Jaskuła znaczyło Łódź, a Łódź znaczyła Jaskuła. Dla mnie Łódź ma twarz Zdzisława Jaskuły.

Nie znaliśmy się dobrze i piszę te parę słów w drodze na Jego pogrzeb, pospiesznie. Smutno jak jasna cholera. Piszę nie jako brat-łata, ale branżowy kumpel i czujny obserwator. Nie pamiętam, jak się poznaliśmy, może w Legnicy w latach 90-tych, podczas któregoś z Portu Legnica? Artur Burszta zaprosił Zdzisława z wierszami, których ten notabene od dawna nie pisał. Chyba tak, pamiętam jedno czy dwa spotkanie podczas jego pierwszej dyrekcji w Nowym i opowiadaną przez niego uroczą anegdotę, jak to projektanci nowego budynku Teatru Nowego zaplanowali - tam gdzie mieli napisane w planie: „garderoba” – szafę na ubrania….Potem Zdzisław zniknął z Nowego, by powrócić po ponad 10 latach. I ten ostatnie 5 lat to okres naszych intensywnych kontaktów, to okres naznaczony ”Kokolobolo”.

Ślepego Maksa dla teatru odkopał Robert Urbański. Gadaliśmy najpierw ze Zdzichem o innym projekcie naznaczonym łódzki gettem, ale w końcu stanęło na balladzie o Ślepym Maksie, ikonie przedwojennego świata przestępczego w Łodzi. I Szai Magnacie, którego Robert zderzył z Maksem i ten pomysł zbudował naszą opowieść. Zdzisław, który Łódź miał w jednym palcu pozwolił nam, barbarzyńcom w ogrodzie, na „naszą Łódź”. To była dla mnie, Roberta, Gosi Bulandy, Bartka Straburzyńskiego, Witka Jurewicza, Kaśki Knychalskiej, Kaśki Dąbkowskiej, całej naszej drużyny twórczej, piękna, emocjonalna, wzruszająca przygoda. Bardzo ważny czas.


Dlatego moja Łódź ma twarz Zdzisława Jaskuły. I muzykę z „Kokolobolo”. Wszyscy piszą o Zdzichu dyrektorze, poecie, dysydencie, tłumaczu. Mało kto o człowieku: ciepłym, serdecznym, mądrym. I z tajemnicą w środku. Teraz wszystkiego żałuję, paru maili za ostrych w tonie, niedokończonych rozmów, nieodebranych telefonów, narzekania na Jego niechęć do teatralnej biurokracji.  Bo Zdzisław nie był typem „dyrektora-dyrektora”, nienawidził papierów, uciekał z gabinetu, kiedy tylko mógł. To czasem wkurzało ludzi. Ale w tej swojej niechęci do biurokracji bywał uroczy. Dzień przed pierwsza próbę „Kokolobolo” posłałem mu ostateczny tekst sztuki z prośbą o wydrukowanie 25 egzemplarzy dla aktorów. Napisałem taki suchy mail, tak „po dyrektorsku”, pewnie tak, jak piszę służbowo w swoim teatrze. Odpisał szybko i krótko:  „Się robi, Szefie”. 

niedziela, 18 października 2015

Jezus też był "użytecznym idiotą"?


W legnickiej telewizji Dami red. Piotr Seifert w audycji „Minął tydzień” rozmawiał ze Stanisławem Obertańcem, prezesem legnickiego Radia „Plus”, i Grzegorzem Żurawińskim. W audycji tej (dla zainteresowanych fragment o działaniach Teatru Modrzejewskiej w Dniu Solidarności z Uchodźcami rozpoczyna się w 11 min i 20 sek.) Obertaniec nazwał mnie „użytecznym idiotą”. Dla nieznających kontekstu historycznego: „użyteczny idiota” (ros. poleznyj idiot) to pejoratywne określenie przypisywane Leninowi, który miał tak określić zachodnich dziennikarzy, piszących entuzjastycznie o rewolucji bolszewickiej i ukrywających – świadomie lub nie – jej niepowodzenia i okrucieństwa. Mój „entuzjazm” wobec uchodźców porównał do tamtego entuzjazmu. Muszę się odnieść do jego wypowiedzi.

Po pierwsze, żartobliwie: już Dostojewski używał określenia „idiota”, mając na myśli człowieka tak dobrego, że jakby nie z tego świata. Po drugie, trzecie i czwarte, już poważniej: to, co mówi Obertaniec, na co dzień aktywny działacz PiS, jest partyjną propagandą. (notabene dlaczego Dami do programu, w którym zwykle występują publicyści, zaprasza propagandystę, pozostanie telewizji tej słodką tajemnicą…). Cytuję jego konkluzję: „To jest ciągłość, to dalej idzie, tylko pod inną flagą”. Ale co?

Zdaje się, że walka z Kościołem jako dla naszego bohatera uosobieniem współczesnej Europy. Ale mowa Obertańca to wyrwane z kontekstu fakty i przeinaczenia, zebrane w krótkie hasła, z którymi nie ma nawet jak dyskutować, nie nadają się do polemiki. Może poza porównaniem z generałami francuskimi, którzy nie umieli odeprzeć ataku hitlerowskich Niemiec – a więc sugestią, że sytuacja Europa kontra uchodźcy to sytuacja wojny. Trudno o większy absurd – to kwestia raczej gospodarczo-administracyjno-ludzka etc. – ale patrząc ze stanowiska obrońcy religijnego status quo, może i tak da się to rozumieć. Tyle że mówiąc o tym w taki sposób, mówi się zarazem: brońmy się, bądźmy czujni, szykujmy się do starcia na śmierć i życie…Można odesłać ludzi do informatorów na temat uchodźców, które najpoważniejsze polskie pisma opublikowały we wrześniu i wciąż mają na swoich stronach www (podobnie jak np. Polskie Radio). Można zapytać, co sam Obertaniec by zrobił, gdyby los kazał mu być mieszkańcem ogarniętej wojną Syrii czy Erytrei. Czy gdyby tak mu zależało na tryumfie islamu, nie zostałby, żeby o niego walczyć, zamiast z narażeniem życia uciekać do obcego świata?

Entuzjazm bez zastrzeżeń jest takim samym umysłowym ograniczeniem jak potępienie w czambuł. Wszyscy mają obawy, także ci, którzy nie chcą odbierać innym prawa wyboru miejsca do życia – prawa, którego nikt nie chciałby być pozbawiany, Aż wstyd powtarzać banały o tym, że sami byliśmy i wciąż jesteśmy migrantami,  szczególnie tu, na Dolnym Śląsku, że wiele krajów powstało głównie dzięki uchodźcom, że etyka chrześcijańska i etyka każdego przyzwoitego człowieka zobowiązuje, że trzeba wyciągnąć wnioski z tego, co się Zachodowi nie udaje.

Nikt nie mówi, że przybycie uchodźców to samo błogosławieństwo i nie przysporzy Europie żadnego problemu. Mało kto twierdzi też, że Zachód wzorcowo się z tym problemem uporał. Ale trudno opanować dynamiczną sytuację w parę chwil i to jeszcze wtedy, kiedy działania państw europejskich nie są nijak skoordynowane. Przestępstwa popełniane przez niektórych (najczęściej ich ofiarami są inni uchodźcy!) to jednak nie argument, żeby nie pomagać potrzebującym. Że należy Europę otoczyć murem. Tym bardziej trzeba pracy, żeby się przygotować, bo ci ludzie już tu są – i nie znikną.

Nie zbudujemy przecież muru i nie rozciągniemy drutu kolczastego wokół całej naszej kochanej ojczyzny. Uchodźcy już są w Europie, której częścią jesteśmy, ale zbyt często pamiętamy tylko o prawach z tego tytułu, a za rzadko o obowiązkach. Pytanie, kto jest bardziej odpowiedzialnym człowiekiem – czy „użyteczny idiota”, który stara się przypomnieć o fundamentalnych zasadach przyzwoitości i rozładować społeczne napięcia, lęki, najczęściej wynikające z niewiedzy i podatności na czarną propagandę, czy „obrońca chrześcijańskiej Europy”, który w rozmowie o religii chętnie powołuje się na dekalog, aby zaraz potem siać strach, posługując się stereotypami, niesprawiedliwymi uogólnieniami, ślepą nienawiścią. Czy papież Franciszek, który nawołuje do przyjmowania uchodźców, też jest pożytecznym idiotą? A Jezus  Chrystus, mówiący: „To, coście uczynili najmniejszemu spośród tych moich braci, mnieście uczynili”?

Podsumowując: wolę zgubić z Camusem, papieżem Franciszkiem i Jezusem, niż znaleźć z Obertańcem, Kaczyńskim i Macierewiczem. Wolę być „użytecznym idiotą” niż – jak Obertaniec – bezużytecznym.


wtorek, 6 października 2015

Jugosławia jest wszędzie


Po „Mojej Bośni” w Skopje Jacek Multanowski rzekł, że wzięliśmy tamtejszą widownię przez zaskoczenie, że tu nikt w taki sposób nie opowiada lokalnych historii, że miała być idylla, arkadia, a jest dotkliwy świat, raczej bez happy endu. Jacek od ponad roku jest polskim ambasadorem w Macedonii, poznaliśmy się jeszcze jak pracował w MSZ i jako człowiek „od spraw wschodnich” pomagał nam przy projekcie „Dwadzieścia lat po…”. Jest dyplomatę niezwyczajnym, zapalonym w projektach, nie tak wygląda klasyczny model polskiego i nie tylko dyplomaty…Teraz mocno patronuje naszemu polsko-macedońskiemu projektowi „Przerwana odyseja”, opowieści o exodusie dzieci z Macedonii do Polski po drugiej wojnie światowej.

Widownia spektaklu w Skopje,  nabita do ostatniego miejsca, reagowała inaczej niż w Mostarze i Sarajewie, nie tak spontanicznie. Ale z minuty na minutę wchodziła w naszą opowieść,  bo nie jest to historia polsko-bośniacka, nie są to wspominki z pięknego, wspaniałego świata, ale dotkliwa historia dotycząca wszystkich krajów byłej Jugosławii, nie tylko Bośni. Jugosławia jest wszędzie. Na Ukrainie też. Na tym polega nasz spór z częścią środowiska reemigrantów z Bolesławca, którzy chcieliby idyllicznego obrazka o mitycznym świecie,  gdzie wszyscy się kochają i śpiewają pieśni. Którego nigdy nie było i nie ma i nie będzie.

Kiedy w Sarajewie rozmawiamy - razem  z Kasią Knychalską - z dziennikarką „Wolnej Bośni” mówimy jednym głosem, że nie interesuje nas teatr psychologiczny, intelektualny, że „Moja Bośnia” to emocjonalny,  ekspresyjny przekaz. W odpowiedzi słyszymy, że to co my nazywamy emocją tutaj (w Bośni, a  myślę, że nie tylko w Bośni) nazywane jest teatrem zaangażowanym politycznie. W tamtych realiach, krajów byłej Jugosławii, która wciąż wyłazi tu spod dywanu,  wszystko jest polityczne, ideologiczne. Dlatego ktoś nazywa nasz spektakl antyserbskim i pewnie dlatego nie zagraliśmy w Serbii, nie znaleźliśmy tam partnera, choć przecież wydawało się to oczywiste. Dlatego rządzący Macedonią budują w centrum gigantyczne, kilkudziesięciometrowe pomniki wielkich bohaterów – w tym Aleksandra Macedońskiego. Nazywają jego imieniem lotnisko w Skopje i ustępują dopiero po proteście Grecji – teraz to port lotniczy Aleksandra Wielkiego. Pytanie za sto złotych – czy się rożni Aleksander Macedoński od Aleksandra Wielkiego?


Na bankiecie w Skopje Dejan Projkovski, nasz gospodarz, szef artystyczny Macedońskiego Teatru Narodowego,  mówi o naszej donkichotowskiej idei teatru, który zmienia świat. Nie wiem, czy „Moją Bośnią” zmieniliśmy tamten świat, pewnie nie. Natomiast nasza podróż utwierdziła mnie w stu procentach, że to ważna opowieść, a teatr trzeba robić o ważnych sprawach, na inne szkoda czasu. Przejechaliśmy 3,500 km, zagraliśmy pięć spektakli – w Sarajewie (dwa), Mostarze, Podgoricy i Skopje. W niedzielę,  kiedy graliśmy ostatni spektakl w Skopje,  „mój” Arsenal rozbił Manchester United 3-0.  To był piękny dzień. 

piątek, 2 października 2015

Mostar - pęknięty świat


 Wojna tu trwa. W spalonych, zrujnowanych domach, w pamiątkach pod Starym Mostem, gdzie metalowej instalacji z małych rakiet i pocisków towarzyszy napis, można rzec marketingowy, „Don’t forgotten 93”. Czemu nie po „bośniacku”? Tej wojny nie ma – Mostar, bo o nim piszę, to miasto pełne turystów, których miejscowi „przewodnicy” atakują z każdej strony, to czterogwiazdowe hotele i knajpy w zachodnim stylu. Serbów, jak mówi sojusznik naszej podróży, polski ambasador w Bośni i Hercegowinie Andrzej Krawczyk, prawie tu nie ma. Ale to nie znaczy, że pokój zapanował w Mostarze – Chorwaci i Bośniacy tak się nie mogli dogadać, że w mieście funkcjonują…  dwie rady miejskie, dwa budżety, niektóre ulice dzielone są wpół….

Zagraliśmy tu „Moją Bośnię”, sztukę Katarzyny Knychalskiej - dla której pretekstem do opowieści były losy polskich reemigrantów z Jugosławii do Bolesławca po II wojnie światowej - dla setki widzów na małej scenie chorwackiego teatru w Mostarze i miałem znów wrażenie jak w Tobolsku, w Rosji (gdy graliśmy „Palę Rosję!”). jak w Mardin, w Turcji („Łemko”), jak w Legnicy (cały czas), ze rozmawiamy z „ludową”, ale wyrobioną publicznością, która jest cały czas w spektaklu, śmieje się i płacze, i słucha, tak słucha, że czasem na widowni jest śmiertelna cisza. Śmiertelna cisza – w tym spektaklu,  który w finale jest lamentem kobiet nad zabitymi w różnym czasie i świecie mężczyznami  to słowo ma specjalne uzasadnienie. Kiedy Roksana/Alina Czyżewska wypowie zdanie od którego właściwie zaczyna się cała nasza opowieść – „W ogóle głupio chłopom przyznać, że zazwyczaj o cycki chodzi, to i sobie do tych cycków wojny dorabiają” - na widowni jest  poruszenie. A potem jest już tylko lepiej, szczególnie w momentach, w których nasi bohaterowie mają jakieś sprawy z Jozefem Broz Titą…Nasz, mocno podbijany przez media, sentyment do Edwarda Gierka może się schować.

Potem długo słuchaliśmy z Kasią komplementów nie tylko Dragana Komandiny,  dyrektora artystycznego chorwackiego teatru, że udało się jej w tekście zderzyć trzy największe zbrodnie współczesnego świata – komunizm, faszyzm i nacjonalizm. Że to opowieść w imieniu człowieka, a nie ideologii, że nikt tu nie ma racji bo nie ma jednej wszechmocnej racji. Po spektaklu w foyer gospodarze postawili widzom i nam „coś nie coś”. Jacek Hałas z Lautari Trio śpiewał miejscowe pieśni i uczył miejscowych miejscowych tańców, jak na potańcówce w legnickim parku. Patrzyłem na ten zawirowany świat i pomyślałem, ze jednak są z nas wariaci, żeby „przywozić drzewo do lasu”, żeby w Bośni (i Hercegowinie, której stolicą jest Mostar) opowiadać historie o Bośni.

W 93. roku chorwackie wojska zburzyły most łączący obie części Mostaru. Zburzyły symbolicznie, żeby rozdzielić na zawsze te dwa światy. W 95. roku odbudowano most, żeby połączyć te dwa światy, Szaleństwo ludzi nie ma granic. Burzymy i budujemy w jednym czasie, w jednym świecie. Kiedy i kto zdecyduje, że jednak trzeba ten stary (nie taki znowu stary) most jednak zburzyć?


Przed nami spektakle w Podgoricy i Skopje, a potem długi powrót do domu, Była Jugosławia to przedziwny świat, piękny i popękany. „Wojna to wojna, co się dziwić? Od zawsze na wojnie chłopaków dziewczynom zabijali.8372 - tylu w Srebrenicy. Spotkacie takich, co się tym do dziś chlubią. W rocznicę wywieszają plakaty: Generale Radko Mladic dziękujemy ci, żeś tych Turków wybił. Turków...”, tak Roksana kończy nasz spektakl. To strasznie mocny finał. Każdy kto odwiedza Sarajewo musi pójść na wystawę o zbrodni w Srebrenicy, I nie wyjdzie z niej już taki sam.